HISTORIA HYDRIERWERKE PÖLITZ
Przez długie lata Police były prowincjonalnym miasteczkiem w cieniu odległego o kilkanaście kilometrów Szczecina. Karierę zrobiły dopiero na syntetycznej benzynie. Niemcy nie mając własnych źródeł ropy naftowej a dysponujący olbrzymimi zasobami węgla już od 1900r żywo interesowali się możliwością przekształcenia węgla w paliwo ciekłe. W 1925r Niemcy wyprodukowali pierwsze tony paliwa z węgla dokonał tego koncern IG Farben Industrie w Leunie. W 1931r inż. Friedrich Bergius za odkrywcze prace i doświadczenia w tej dziedzinie otrzymał nagrodę Nobla. Metoda przetwarzania węgla w paliwo ciekłe była bardzo pracochłonna i kosztowna. Dla otrzymania 1 tony paliwa płynnego potrzebowano 7 ton węgla. Z tym że 2 tony poddawano uwodornieniu i dalszej odróbce natomiast 5 ton zużywano na wyprodukowanie energii i pary zapewniającej właściwą jakość i ciągłość produkcji. Była to więc technologia opłacalna tylko w warunkach wojny. Wobec darmowej pracy więźniów i niewolników III Rzeszy było to jednak przedsięwzięcie w pełni użyteczne. Najważniejszy był bowiem efekt końcowy – benzyna.
Na bazie technologii opracowanej przez Bergiusa chemiczny koncern IG Farben Industrie przystąpił do budowyfabryk syntetycznej benzyny m. in. W Blachowni Śląskiej i w Policach gdzie istniał już niewielki zakład regeneracji nie zużytych do końca paliw okrętowych pod nazwą Nord deutche Mineralolwerke GmbH i gdzie była wyszkolona w tej specjalności kadra. Tutaj też rozpoczęto w roku 1937 budowę fabryki syntetycznej. Inwestycję, która pochłonąć miała 2 miljardy marek finansowały czołowe koncerny chemiczne ówczesnych Niemiec. Siłami zatrudnionych w Policach fachowców niemieckich i czeskich rozpoczęto szybką rozbudowę zakładów, którym nadano oficjalną nazwę Hydrierwerke Politz – Aktiengeselschaft. Wybuch wojny we wrześniu 1939r i dopływ darmowej siły roboczej z podbitej Polski, jeszcze bardziej przyspieszyły pracę przy rozbudowie fabryki.
Ponieważ Niemcom nie udało się dotrzeć do wielkich źródeł ropy w pierwszych latach wojny rozpoczęto w szybkim tempie rozbudowę 12 fabryk benzyny syntetycznej. Zwiększono wtedy, skromniej początkowo zaplanowaną wielkość produkcji i rozmajtość wytwarzanych w Policach produktów. Po zwycięskiej wojnie bowiem – jak przewidywali Niemcy – produkcja miała być tutaj podwojona, a Police stać się miały największym w świecie producentem syntetycznej benzyny. Główny okres rozwoju owych 12, dość równomiernie rozmieszczonych na terenie ówczesnych Niemiec zakładów, przypadł zatem na końcowe lata drugiej wojny światowej. O ile bowiem w pierwszych latach Blitzkriegu wszystkie fabryki produkowały z węgla 2 miliony ton różnorakich paliw w ciągu roku, po wielkoprzemysłowym zastosowaniu metody Bergiusa w szczytowych latach działań wojennych 1943 – 1944, z pomocą więźniów i jeńców wyciskali z węgla 7 –8 milionów ton, co pokrywało trzecią część potrzeb hitlerowskiej armii.
Pierwszym ogniwem produkcji była taśma, dostarczająca wyładowany z wagonów śląski węgiel do młynów, gdzie potężne walce z hukiem miażdżyły go na suchy proszek. Z dodatkiem odpowiednich rozpuszczalników i katalizatorów, pod ciśnieniem 200 – 300 atmosfer i w temperaturze 430 – 500 stopni Celsjusza, poddawano go następnie skomplikowanemu procesowi technologicznemu, w rezultacie którego otrzymywano ciecz przypominającą ropę naftową. Przechodząc z kolej przez ciśnieniowe komory, hydrokrakingi i reformingi była ona poddawana destylacji, co w efekcie dawało gotowe i uszlachetnione ekstrakty. Najlżejszą benzynę a zarazem najlepszej jakości wysyłano cysternami na polowe lotniska Luftwaffe. Bardzo wysokiej jakości paliwo otrzymywały U-Booty, gorsze – okręty nawodne Kriegsmarine. Paliwo ciężkie, oleje i smary zużywały czołgi i inne pojazdy Wehrmachtu. Nic się tutaj nie marnowało. Różne smoły, sadze i inne odpady zużywane były przez przemysł chemiczny do produkcji rozpuszczalników, lakierów, barwników, farmaceutyków, nawozów sztucznych itp. Produkcja paliwa w Policach nie była równa. W szczytowym okresie kwietnia i maja 1944r dochodziła do 2800 ton paliwa dziennie. Końcówka głównego parokilometrowego rurociągu wiodącego z fabryki przez miasteczko i polickie łąki nad Odrę, czyli sam „lejek” paliwa mieścił się tuż obok statku śmierci „Bremenhawen” . Do tej bazy paliwowej przybywały przede wszystkim nowe U-Booty. Często także podpływały tankowce, zabierające paliwo dla okrętów podwodnych, grasujących na Morzu Północnym i na Atlantyku, zwłaszcza na zaopatrzeniowej trasie murmańskiej, gdzie polowały na alianckie konwoje. Bywały tu także nawodne okręty Kriegsmarine działające na Bałtyku.
Potrzeba ogromnej ilości rąk do pracy przy bieżącej produkcji i dalszych inwestycjach w Hydrierwerke spowodowała, że do Polic trafili wszyscy, którym pobyt na robotach w Raichu się nie podobał i podejmowali próby ucieczki z tego raju. Ci, zapędzani byli w fabryce do najcięższej pracy i do najbardziej niebezpiecznych dla zdrowia i życia oddziałów.
Wspomina pan Ignacy Konkolewski jeniec wojenny obozu Hagerwelle – „W pierwszym okresie pracowałem w dziale tzw. produktów ubocznych, czyli przy komorach wysokiego sprężania, gdzie po oddzieleniu syntetycznej benzyny otrzymywano lepik, smołę, benzol i inne produkty pochodne. Wszystko miało tam temperaturę wrzenia, a my pracowaliśmy bez żadnych osłon i ochronnych ubrań, bez okularów i rękawic. Słabsi mdleli albo padali martwi w sąsiedztwie rozgrzanych niemal do czerwoności pieców. Gdybym pracował tam przez cały czas pobytu w Policach byłbym dziś tylko statystycznym numerem w spisie nieżyjących więźniów obozów polickich, a w najlepszym razie niewidomym. Pracowałem tam tylko miesiąc. Potem skierowany zostałem wraz ze swoją Arbaitkommando do firmy Hagemann Co i kopaliśmy rowy o dużej głębokości, sięgającej 2,8 metra. W związku z coraz częstszymi nalotami aliantów, dotychczasowe rurociągi napowietrzne, doprowadzające wyprodukowane paliwo do „lejków” nad Odrą, były często uszkadzane. Natomiast rurociągi wpuszczone głęboko w ziemię były lepiej chronione. Były to rowy bardzo długie, ciągnące się kilka kilometrów. Ale dokąd to miało miejsce w suchym piasku, było jako tako. Kiedy jednak zaczęliśmy kopać te rowy na łąkach między miastem a stacją paliwową nad Odrą, była to już makabra. Po osiągnięciu głębokości jednego metra, pojawiała się woda. Ponieważ trzeba było kopać głębiej, taplaliśmy się w tym czarnym błocie jak świnie. Był to inny rodzaj tortury. Tam dokuczała nam wysoka temperatura, tu zimna woda i czarne błoto. A ogrzać się i wysuszyć odzież nie było gdzie”.
Tych, którzy nie wytrzymywali trudów tej morderczej pracy zastępowali inni. Obok przymusowych robotników z podbitych przez hitlerowskie Niemcy krajów, od roku 1943 kierowano także siłę roboczą ze związanych z III Rzeszą polityczno – wojskowym sojuszem faszystowskich Włoch, a także „zaprzyjaźnionych” w tym czasie Węgier, a w niewielkich ilościach również z Bułgarii i Rumunii. Na około 28000 zatrudnionych w Policach robotników przymusowych, aż 18000 pochodziło jednak z krajów podbitych. Dzięki tej niewolniczej, a więc i darmowej sile roboczej Hydrierwerke Politz przekształciły się w latach wojny w potężny kombinat chemiczny na olbrzymiej powierzchni 1500 hektarów, z czego 200 ha otrzymało gęstą zabudowę przemysłową, połączoną 26 kilometrami linii kolejowych i bocznic oraz prawie setką kilometrów wewnętrznych ulic i dróg. O tym jak wielka i potężna była to fabryka czytamy w pamiętniku znalezionym w gruzach szczecińskiej Starówki „Fabryka benzyny z węgla, w której pracujemy jest wielka, strasznie wielka. I ciągle się w niej buduje coś nowego. To tak, jakby naszą Widzewską Manufakturę połączyć z fabryką Scheiblera i pomnożyć jeszcze z pięć razy. Tyle hal fabrycznych i nieustannie dymiących kominów, tyle rurociągów i metalowych cystern , tyle różnych warsztatów i betonowych bunkrów, tyle dróg dojazdowych i kolejowych torów, a wreszcie tylu pracujących ludzi naraz, nigdy nie widziałem. I ten potworny gorąc przy piecach, gdzie gotuje się węgiel. To jakby w piekle diabły smołę do białości rozgrzewały(...)”.
Produkcja fabryki w liczbach (w tysiącach ton).
Benzyna VT-708 (Grundflugbenzin)
1940 22838
1941 153842
1942 208192
1943 296822
1944 207226
Benzyna DHD (Hochleistungstreibstoff)
1940 -
1941 29601
1942 131860
1943 163731
1944 69996
Benzyna samochodowa
1940 -
1941 -
1942 -
1943 630
1944 -
Olej napędowy
1940 -
1941 -
1942 644
1943 457
1944 -
Olej opałowy
1940 -
1941 -
1942 3057
1943 19106
1944 13518
Płynny gaz
1940 -
1941 34149
1942 61566
1943 79276
1944 44399
Etylina wysokooktanowa (ET 110)
1940 -
1941 -
1942 7935
1943 17337
1944 8633KOMPLEKS OBOZÓW W OŚRODKU PRZEMYSŁOWYM POLICE
Powstanie obozów pracy w Policach związane było z działalnością dwóch największych zakładów przemysłowych: Hydrierwerke AG i Norddeutsche Mineralölwerke GmbH. Szybkie tempo rozbudowy zakładów i osiedla mieszkaniowego począwszy od 1939 r. spowodowało, że już wówczas przystąpiono do budowy specjalnego obozu w związku ze zwiększającą się liczbą robotników cudzoziemskich. Zaliczenie zakładów chemicznych w Policach do budów pierwszoplanowych skłoniło władze hitlerowskie do zorganizowania tu dużych obozów zbiorowego zakwaterowania w celu zapewnienia tym zakładom w sposób zorganizowany wystarczającej liczby robotników. Zwiększająca się liczba obozów oraz stałe wzrastanie ich powierzchni spowodowały włączenie do obszaru fabrycznego w czerwcu 1942 r. nowych terenów z sąsiedniej gminy Jasienica. Wydaje się, że znana nam obecnie liczba siedmiu obozów, które istniały w Policach aż do momentu likwidacji wiosną 1945 r., jest ostateczna. Termin powstawania poszczególnych obozów był różny. Z uwagi na charakter i organizację obozy w Policach można podzielić na trzy rodzaje:
- Cztery obozy zbiorowego zakwaterowania, w których w oddzielnych barakach skoszarowano robotników różnych narodowości. Obozy tego typu podlegały formalnie opiece Arbeitsfrontu, lecz nadzór policyjny nad nimi sprawowała policja państwowa w Szczecinie.
- Dwa obozy karne, o zaostrzonym systemie, nadzorowane i zamknięte. Ludzi wyprowadzano z nich do pracy pod strażą; stosowano tam też kary fizyczne. W obozach tych odsiadywali karę robotnicy za takie przewinienia, jak: nie noszenie odznaki "P", powrót do obozu zbiorowego po godzinie policyjnej, niechęć do pracy, ucieczka. z pracy lub samowolny wyjazd na urlop itp. Obozy typu karnego lub wychowawczego podlegały szczecińskiemu Gestapo i współpracowały z obozami koncentracyjnymi.
- Podobóz koncentracyjny, filia Stutthofu. Obóz zajmował oddzielny teren i był usytuowany w pobliżu zakładów, co zapewniało dogodne i szybkie dostarczanie więźniów do pracy. Budowa obozu w pobliżu zakładów chemicznych i umieszczenie w nim Polaków budziły widocznie pewne wątpliwości, zwłaszcza u prezydenta policji Jahna, który zasięgnął pod tym względem opinii u samego szefa służby bezpieczeństwa w Berlinie. Sprawa została jednak załatwiona pomyślnie i uzyskano zgodę na „sposób umieszczenia” polskich robotników. Ze skąpej korespondencji trudno jednak wywnioskować, jakie były konkretne obiekcje policji w tym zakresie.
O ile było to możliwe, odnośnie do poszczególnych obozów zebrano dane z akt archiwalnych oraz z relacji byłych robotników przymusowych i więźniów. Pozwoliły one ustalić, że niemal w jednym okresie powstały obozy zbiorowego zakwaterowania: Dr Dürrfeldlager, Wullenweverlager, Tobruklager i Pommernlager.
Dr. Dürrfeldlager . Dokumenty wymieniają istnienie tego obozu już w maju 1939 r. Zamieszkiwali go wówczas robotnicy słowaccy, zatrudnieni w. firmie Mitteldeutsche Stahlwerke. Należy więc przypuszczać, że jego początki sięgają okresu jeszcze wcześniejszego, tzn. rozpoczęcia budowy zakładów chemicznych. Obóz usytuowany był przy szosie wiodącej do Tanowa i przeznaczony początkowo dla robotników z krajów satelickich, a później z Francji i Holandii. W czerwcu 1941 r. przybyła do Polic firma Duport z Paryża z załogą, która zamieszkała w tym obozie. Na początku 1942 r. nastąpiła zmiana nazwy obozu na Nordlager; nadal przydzielano do niego robotników francuskich zatrudnionych w firmie Duport. Już w końcu 1940 r. obóz został powiększony o dwanaście baraków mieszkalnych i siedem gospodarczych kosztem 350000 mrk. Dokumenty z r. 1942 wykazują, iż wówczas był to już duży obóz obejmujący co najmniej dwadzieścia osiem baraków (w baraku oznaczonym numerem 28 mieściły się właśnie biura firmy Duport). W połowie 1941 r. obóz zamieszkiwało około 1000 osób, w rok później liczba ta wzrosła do 2800. W następnych latach w obozie tym zamieszkali także robotnicy włoscy.
Wullenweverlager . Pierwsze wzmianki o istnieniu tego obozu pojawiają się w kwietniu 1942 r. i świadczą o jego powiązaniu z zakładami Norddeutsche Mineralolwerke GmbH. Obóz był zlokalizowany w pobliżu dworca kolejowego , w dawnych barakach byłego Reichsarbeitgdienstu. Zniszczony wskutek pożaru, rozbudowany został pod koniec 1943 r. na terenach przylegających do szosy prowadzącej do wsi Siedlice . Koszt rozbudowy wyniósł 83 000 mrk. Obóz ten zamieszkiwali wyłącznie robotnicy z krajów zachodnich. Latem 1943 r. umieszczono w nim pewną liczbę jeńców wojennych, przekazanych jako robotników cywilnych do pracy w firmie Norddeutsche Mineralölwerke. Obóz składał się z dwudziestu bardzo dużych baraków mieszkalnych, w których ulokowano około 3000 robotników. Poszczególne baraki nosiły nazwy: Schlesienheim, Sachsenheim, Heim Ostmark, Pommernheim itp. Oprócz tego był tam budynek administracyjny, zbiorowa umywalnia, sala jadalna na 500 osób i baraki gospodarcze. Obóz istniał aż do chwili ewakuacji wiosną 1945 r.
Tobruklager . Był to jeden z większych obozów, usytuowany w pobliżu fabryki, rozciągający się w kierunku Jasienicy . Powstanie jego datuje się na początek 1943 r." kiedy to zaczęto tam kierować robotników francuskich. Obóz przeznaczmy był dla robotników z krajów zachodnich oraz dla Czechów, Niemców i Włochów. Umieszczano tam także robotników innych narodowości, którzy otrzymali obywatelstwo niemieckie. Był on stale rozbudowywany, tak że w 1944 r. liczył już sześćdziesiąt cztery baraki, w których zamieszkiwało około 9000 osób. W początkach 1944 roku zmieniono nazwę na Jasenitzlager od nazwy wsi Jasienica. Był to typowy obóz mieszkalny; istniał do lutego 1945 r.
Pommernlager - jeden z największych obozów, był usytuowany na północny zachód od Polic, na terenie przylegającym do rzeczki . Jego powstanie przypada na początek 1940 r., kiedy to w marcu, kwietniu i maju przywieziono tam pierwsze transporty Polaków z Bydgoszczy, Torunia i Łodzi. Były to duże grupy, liczące po kilkadziesiąt ludzi, wyłącznie mężczyzn. Wszystkie relacje stwierdzają zgodnie, że w tym okresie obóz był w stadium rozbudowy i w końcu maja 1940 r. obejmował nie więcej niż dziesięć drewnianych baraków. Biorąc za podstawę numery obozowe, przydzielone mieszkańcom obozu, można uznać, że w końcu maja 1940 r. znajdowało się w nim 841 Polaków. Nad głównym wejściem do obozu widniał duży napis "Pommernlager". Teren był ogrodzony drutem kolczastym oraz wieżami wartowniczymi i małymi schronami betonowymi. Znane są nazwiska dwóch komendantów obozu: Tepich oraz Folt w r. 1942. Na terenie obozu, wydzielono część baraków dla polskich jeńców wojennych. Kontaktowanie się z nimi było zupełnie niemożliwe, że względu na oddzielające ich druty kolczaste. W następnych latach w Pommernlager zamieszkali także jeńcy francuscy, holenderscy, belgijscy i radzieccy. Wszyscy byli od siebie oddzieleni drutami. Pommernlager był jednak obozem niemal wyłącznie dla Polaków oraz dla jeńców wojennych. Tutaj kierowano najpierw przywożonych do Polic robotników polskich, których poddawano badaniom lekarskim, fotografowano i przydzielano im numer oraz znak „P”. W r. 1943, po odpadnięciu Włoch od III Rzeszy, przywieziono do obozu robotników włoskich oraz część internowanych żołnierzy. Po powstaniu warszawskim, jesienią 1944 r., przybył do Pommernlager transport około 500 ludzi. W roku 1944 obóz składał się już z pięćdziesięciu dwóch baraków, określanych mianem "heimów". Poza tym były one kolejno numerowane. Obóz ten istniał aż do końca wojny. Podobnie jak zakłady chemiczne, obóz był również bombardowany. W czasie dwukrotnych nalotów (w dniu 17 sierpnia oraz 24 grudnia 1944 r.) został niemal doszczętnie spalony, a mieszkańców jego przeniesiono do "Tobruku". Ewakuacja obozu nastąpiła 24 marca 1945 r.
Wohnschiff „Bremerhaven" . Był to statek handlowy jasnego !koloru, z wypisaną nazwą, zamieniony na pływający obóz, który przetransportowano ze Szczecina w okolice Polic i umieszczono na odnodze Odry zwanej Domiąża, w odległości ponad 1 km od miasta . Do statku wiodła z rynku polna droga dochodząca do przystani, skąd odchodził prom na drugi brzeg do wsi Święta. W odległości 500 m od promu, przy pomoście żelaznej konstrukcji o długości około 100 m, przycumowany był statek. Z samego statku prowadziły dwa zejścia z górnego pokładu na pomost. Na lądzie stałym znajdował się zbiornik na benzynę, dostarczaną z zakładów Hydrierwerke, oraz ubikacje. Statek zamieniono na obóz wiosną 1940 r. Pierwsi Polacy, którzy przybyli tu z Łodzi 19 marca tego roku, zostali zatrudnieni przy urządzaniu obozu, do którego kierowano już następne transporty Polaków z Bydgoszczy, Zgierza, Torunia i obozów RAB przybyłe w ciągu kwietnia. Statek posiadał cztery pokłady, podzielone na kwatery. W ciągu roku 1940 stale umieszczano na nim nowych robotników polskich, gdyż w rozbudowującym się dopiero Pommernlager brakowało miejsca. Pływający obóz należał organizacyjnie do obozu "Pommern" i zamieszkiwali w nim robotnicy zatrudnieni w zakładach chemicznych. Każdy mieszkaniec musiał nosić oznakę "P" oraz posiadać specjalną przepustkę, wystawioną przez komendanta obozu, którym w r. 1941 był Oskar Pust. Jego zastępcą był Schoffenlberg. Według zeznań i relacji świadków na statku mieszkało około 1200 ludzi. Pod koniec 1940 r. wydzielono na ostatnim pokładzie, znajdującym się w dziobie statku, pomieszczenie dla karnej 'kompanii, w której karę odbywało przeciętnie ponad 100 ludzi. Kierowano do niej przede wszystkim :Polaków zatrudnionych na terenie Polic, a także z innych miejscowości. Karniacy zamieszkujący wydzieloną część statku w ogóle nie mogli kontaktować się z pozostałymi mieszkańcami, gdyż byli od nich odizolowani. a nadzór nad nimi sprawowała specjalna służba wartownicza. Oprócz znaku "P" nosili oni naszyty na zewnętrznej stronie spodni żółty pasek. Do pracy wyprowadzano ich w kolumnach pod eskortą SS-manów z psami. Kolumny pędzono pieszo jezdnią przez Police. Zdarzały się wypadki, że ludzie ci spotykali się wówczas z szykanami ze strony ludności niemieckiej. Komendantem obozu karnego był Walter Raschke. Statek "Bremerhaven" spełniał rolę obozu aż do r. 1943, kiedy to według relacji świadków został odtransportowany w niewiadomym kierunku. Przedtem jednak znajdujących się tam ludzi przeniesiono do Polic. Część ludzi z obozu zwykłego ulokowano w Pommernlager oraz w budynku, zwanym Bau II (obecnie mieści się tam szkoła). Natomiast więźniów z karnej kompanii przeniesiono do istniejącego już w Policach specjalnego obozu karnego pracy wychowawczej, "Hagerwelle". Zasadniczym elementem odróżniającym karny obóz od reszty obozu mieszkalnego były warunki życia i pracy. Metody stosowane w karnej kompanii znane były niemal wszystkim robotnikom zatrudnionym w Policach. W karnej kompanii stosowano bicie gumowym kablem, biegi do kuchni i umywalni, szczucie psami policyjnymi i kara chłosty. Również warunki, w których żyli więźniowie, urągały podstawowym zasadom higieny. Duszne pomieszczenia, brak światła, powietrza i wody, wielka ilość robactwa i brud, praca ponad siły oraz głód powodowały wyczerpanie i utratę zdrowia wielu więźniów. Często dochodziły stamtąd jęki i krzyki nieszczęśliwców, którzy po wyjściu na pokład z trudem łapali oddech, jak ryby wyjęte z wody. Ale nie zdarzało się to zbyt często, bo na pokładzie nie wolno było przebywać. Chyba że napić się wody , coś uprać, umyć się itp. Ale czas na takie potrzeby był ściśle określony, co uniemożliwiało w praktyce utrzymanie podstawowej higieny i czyniło z nieogolonych i nieostrzyżonych więźniów, rzeczywistych brudasów i niechlujów. Wspomina Anastazy Budycz „Wszystko przewidywały obozowe regulaminy. Jeśli komuś zachciało się np. pić pomiędzy wyznaczonymi porami, musiał wziąć na wstrzymanie albo, przewidując taką ewentualność, nabrać sobie wody do menażki czy jakiejś puszki po konserwach. W najgorszym razie wodę przynosili ci, którzy w ostatniej grupie mieli prawo wyjść do latryny. Jeśli natomiast w nocy ktoś musiał wyjść za własną potrzebą, mógł to zrobić tylko na pokładzie. Rano każdorazowo wybuchała z tego powodu awantura i esesmani oraz kapusie zmuszali nas wszystkich, żebyśmy to własnymi językami zlizywali. Jeszcze dziś na samo wspomnienie niedobrze mi się robi...”. Zamieszkałych na okręcie Polaków nękano jeszcze wykonywanymi co pewien czas 'egzekucjami. Bywały wypadki, że wcześnie rano zabierano z karnej kompanii delikwenta do wykonania egzekucji, a wychodzącym do pracy robotnikom kazano przyglądać się skazańcowi. Do zebranych przemawiał gestapowiec zapowiadając, że podobna kara spotka każdego, kto będzie utrzymywać stosunki z Niemkami. Nazwisk skazanych nie podawano, lecz wiadomo było, że nie pochodzili oni ze statku. Sam komendant Raschke znęcał się nad więźniami, wymyślając dla nich różne "zajęcia" (np. zimą kąpanie się w Odrze, a latem skoki z okrętu za rzuconym kijem). Do ulubionych zajęć komendanta Pusta zaliczały się przemówienia , które wygłaszał z mostku kapitańskiego do zgromadzonych jeńców. Wzorował się na gestach, cytatach i słownictwie Wielkiego Adolfa, naśladując przy okazji jego modulację głosu i sposób zachowania wobec słuchaczy. Oto fragment z nich „Pamiętajcie, nie jesteście żadnymi ludźmi, ale wyłącznie numerami. Podkreślam raz jeszcze , jesteście tylko numerami. Swoją pracą i całym życiem musicie służyć III Rzeszy. To wasz podstawowy obowiązek. Dokąd będziecie na „Bremerhaven”, będzie to wasz jedyny obowiązek. Nasz wielki Fuhrer powiedział, że Polaków należy traktować jak niewolników Grossdeutsches Machtbereich – wielkiego imperium niemieckiego, a ostatecznym losem waszego kraju nazywanego kiedyś Polską jest niemiecka kolonizacja. Wisła musi w przyszłości płynąć dokładnie tak samo przez kraj niemiecki, jak przez kraj niemiecki od początku do końca płynie dzisiaj rzeka Ren i z tego statku widoczna rzeka Odra. Dlatego traktować was będę tutaj jak niewolników tysiącletniej Rzeszy. Tak będziecie też traktowani w całych Niemczech, które rozciągają się dziś od Oceanu Atlantyckiego do Oceanu Lodowatego, a sięgać będą niedługo aż do Oceanu Indyjskiego. Dziś już cała Europa, jutro cały świat, znać będzie ten okrzyk: ein Reich, ein Volk, ein Fuhrer! Wy jesteście niewolnikami, a ja syn germańskiej rasy jestem waszym komendantem, panem życia i śmierci na tym statku. Moje rozkazy i zarządzenia muszą być bezwzględnie wykonywane. Dla opornych nie będzie pobłażania. Takich czeka tylko śmierć przez powieszenie lub rozstrzelanie. A potem przez komin wypuścimy ich do nieba. Jeśli chcecie przeżyć, wbić sobie musicie do głowy obozowe porządki. Macie być posłusznymi sługami niemieckich Ubermenschów. I będziecie! W tym dziele będę swemu wielkiemu narodowi panów z całych moich sił pomagał. A teraz zarządzam gimnastykę i kąpiel...”. Na pomoście obok statku. znajdowała się szopa, w której rano wydawano prowiant, a po powrocie z pracy ciepły posiłek przywieziony w termoforach. Przy wydawaniu posiłków zatrudniony był niejaki Schultz. Więźniowie z karniaka otrzymywali wyżywienie o wiele gorsze niż pozostali Polacy. Podchodzili oni 'biegiem do kuchni i byli bici w trakcie pobierania posiłku. Wobec więźniów z karnej kompanii stosowano również wyjątkowo ostry rygor w pracy. Po pobudce, która odbywała się o godz. 5,00 rano, pędzono ludzi w kolumnach pod dowództwem samego komendanta Raschkego i wachmanów do specjalnie ciężkiej i szkodliwej dla zdrowia pracy. I tak np. utworzona z więźniów specjalna Pak-Kolonne zatrudniona była przy smole, wydzielającej trujący gaz i ciecz, które parzyły im ręce i twarz, na skutek braku odzieży ochronnej. Przy pracy więźniowie byli również bici, a kontaktowanie się z Polakami lub robotnikami obcymi z innych obozów było niemożliwe. Ogólny nadzór nad robotnikami pracującymi na terenie zakładów chemicznych oraz nad obozami zbiorowego zakwaterowania sprawował szef ochrony zakładów, SS-man Hummel, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa i walki z sabotażem. Współpracował on z Gestapo i policją szczecińską, znęcając się w szczególny sposób nad robotnikami polskimi.
Na terenie Polic istniały jeszcze dwa inne obozy, a mianowicie karny obóz pracy wychowawczej "Hagerwelle" oraz 'podobóz koncentracyjny Stutthof.
Arbeitserziehungslagerr "Hagerwelle" . Początki karnego obozu pracy sięgają nieco wcześniejszego okresu" gdy zarządzeniem szefa szczecińskiego Gestapo z dnia 24 lutego 1941 r. utworzono karne obozy szkoleniowe (Umschullungslager) dla polskich robotników rolnych w powiecie Stargard, Greifswald i Petershagen. Kolejne zarządzenie Gestapo z dnia 24 listopada tego roku zawiadamia już o likwidacji wspomnianych obozów i utworzeniu w Policach nowego obozu karnego pod nazwą Arbeitserziehungslager Hagerwelle dla wszystkich robotników cudzoziemskich, karanych za nieprzestrzeganie dyscypliny pracy. Pierwsza wzmianka o działalności obozu "Hagerwelle" zachowała się w kartotece robotnika polskiego Leona Wiśniewskiego. Wynika z niej, że został on zwolniony z Polic w dniu 17 września 1941 r. i był zarejestrowany pod numerem 609 41. Obóz został zlokalizowany w pobliżu fabryki chemicznej od strony zachodniej . Nazwa jego pochodzi od nazwy geograficznej terenu. Był to typowy obóz karny, ogrodzony podwójnym rzędem drutów, pomiędzy którymi biegały psy policyjne. Na narożnikach znajdowały się wieże wartownicze z obsadą esesmańską. Na terenie obozu znajdowały się baraki dla więźniów, barak administracyjny dla załogi, barak gospodarczy, magazyn, kuchnia, łaźnia i izba chorych. W początkowym stadium obóz zajmował już pokaźny teren, skoro we wrześniu 1941 r. liczył co najmniej jedenaście baraków. Również stan liczbowy więźniów był duży, gdyż w jednym baraku zamieszkiwały 102 osoby. Między barakami znajdował się wysypany żwirem plac apelowy, na którym przyprowadzano dla więźniów rozmaite męczące ćwiczenia. W obozie obowiązywało poruszanie się biegiem, a często stosowano tzw. żabkę lub bito gumowymi pałkami. Wspomina Ignacy Konkolewski „ Od momentu wejścia na teren obozu, nawet w czasie siarczystego mrozu trzeba było zdejmować nakrycie głowy, a ponadto poruszać się tu było można tylko biegiem. Raz dostałem 25 gum właśnie za to, że pozwoliłem sobie przejść przez obłz normalnym, żołnierskim krokiem. Był to zresztą najmniejszy wymiar kary. Takie bicie było na porządku dziennym. Innym razem np. dostałem taką porcję gum za to, żenasz lagerfuhrer Konrad Gross w czasie mojego dyżuru przejechałpo górnej futrynie okna białą rękawiczką i stwierdził, że coś na niej zostało. Najgorsze było yo że delikwent sam sobie musiał te razy liczyć. I to po niemiecku. Dobrze, że ja umiałem trochę po niemiecku. Ale ci, którzy po niemiecku nie umieli nic, często się mylili. Wtedy jeszcze raz wracali od początku i jeśli znowu więzień nie wyliczył dobże swoich razów, bito go aż do nieprzytomności. Za większe przewinienia trafiało się dotzw. Kojca, czyli małego i gęsto odrutowanego placyku na świeżym powietrzu, gdzie bez pożywienia i wody, bez względu na porę roku i pogodę, trzeba było przebywać 48 godzin”. Organizacja wewnętrzna obozu wzorowana była na obozach koncentracyjnych. Obowiązywały tam przepisy dla Obozów koncentracyjnych, czyli tzw. Lagerordnüng. Wyjątki z tych przepisów były stemplowane na kartach pocztowych, które więźniowie mogli wysyłać do rodzin raz w tygodniu. W obozie istniała funkcja kapo, ("Hofscmeber"). Do obowiązków ich należało pilnowanie porządku w barakach i na placu obozowym. Do funkcji tych wyznaczono również Polaków. Jedzenie otrzymywali więźniowie dopiero po powrocie z pracy do obozu, niekiedy dopiero o godz. 22.00. Pobudka była już o 5.00 rano. Więźniowie myli się w zimnej wodzie bez mydła. Śniadanie składało się z kilograma ciemnego chleba na sześć do ośmiu osób oraz czarnej kawy, a wieczorny posiłek: z 3/4 litra zupy. Więźniowie z obozu karnego zatrudniani byli w zakładach chemicznych przy najcięższych pracach, stale pod dozorem SS lub załogi fabrycznej (Werkschütz), niekiedy także i w niedzielę. Praca ponad i siły i niedostateczne wyżywienie powodowały wypadki śmierci zarówno podczas pobytu w obozie, jak i po jego opuszczeniu. O bezwzględnym traktowaniu również więźniów innej narodowości świadczy np. fakt, że zwolniony w dniu 14 stycznia 1944 r. Francuz Constant Darcon znaleziony został w tym samym dniu na ulicy w Policach, w stanie kompletnego wyczerpania. Po przewiezieniu do szpitala, zmarł. Więzień miał jeszcze na rękawie żółtą opaskę "AEL" wraz z numerem obozowym . Do obozu "Hagerwelle" kierowano za różnego rodzaju przewinienia: ucieczka z pracy, wyjazd bez zezwolenia na urlop, ociąganie się w pracy. Odsiadywanie kary trwało od kilku dni do kilku tygodni. Nie są nam znane przepisy określające wysokość kary. Każdy, kto odsiadywał karę w obozie, miał ten fakt odnotowany w kartotece policyjnej. Pozwoliło to stwierdzić, iż istniały wypadki dwukrotnego kierowania tej samej osoby do "Hagerwelle". Po wyjściu z obozu :więzień musiał wrócić do poprzedniego miejsca pracy, o czym Gestapo zawiadamiało odpowiedni komisariat policji, który sprawdzał powrót więźnia do firmy. Zawiadomienie o podjęciu pracy odnotowywano ponownie w kartotece policyjnej. W odróżnieniu od pozostałych obozów znajdujących się w Policach ten obóz pod1egał wyłącznej kompetencji szczecińskiego Gestapo. Do obozu "Hagerwelle" kierowano robotników przymusowych z całej prowincji pomorskiej 48. Obóz utrzymywał kontakty i wymianę więźniów z obozem pracy wychowawczej w Świecku w powiecie rzepińskim, a nawet z obozem koncentracyjnym w Natzweiler , Sachsenhausen, Oranienburg i Ravensbruck. Jak zeznają byli więźniowie, a potwierdzają dokumenty, władze szczecińskiego Gestapo rządziły się w obozie według własnych praw. Poza stosowaniem kar fizycznych, do bardzo przykrych należały egzekucje przeprowadzane albo na terenie obozu, albo (najczęściej) w lasku przyległym do obozu. Wyznaczeni więźniowie musieli bardzo często ustawiać ruchomą szubienicę i asystować przy samej egzekucji. Skazańców, wśród których byli najczęściej Polacy i Rosjanie, przywoziły samochody Gestapo ze Szczecina. Sprawy obozu wychowawczego prowadził wydział IV szczecińskiego Gestapo, w którym pracowali m. in. urzędnicy: Klatt, Konninger, Ruhmann, Miller. Tam też prowadzono specjalny rejestr więźniów, którzy przeszli przez obóz od początku jego istnienia. Niestety, nie posiadamy pełnej dokumentacji dotyczącej dziejów obozu; na podstawie zachowanych zwolnień można było jednak ustalić, że w ciągu jego czteroletniego istnienia - do dnia 26 lutego 1945 r. - karę odsiadywało w nim 14207 więźniów. Biorąc pod uwagę fakt, że obóz ewakuowano w końcu marca tego roku, można przypuszczać, że w tym czasie nie przyjmowano już do niego nowych więźniów, a tym samym liczbę powyższą można przyjąć za ostateczną. Przeciętny stan liczbowy obozu wynosił kilkaset osób i ulegał stałej zmianie z uwagi na ruch więźniów spowodowany zwolnieniami, których liczba wahała się w ciągu tygodnia od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu osób. W obozie karę odsiadywali najliczniej Polacy, Rosjanie i Francuzi, rzadziej Belgowie, Litwini i Niemcy.
Filia obozu Stutthof (Sztutowo). Oficjalnie nazwa obozu brzmiała: Konzentrazionslager Stutthof - Aussenlager Politz. Obóz ten został zlokalizowany w lesie miejskim należącym do Mścięcina, po lewej stronie szosy wiodącej ze Szczecina do Polic . Powstanie (obozu jest ściśle związane z zakładami chemicznymi, które wykorzystywały więźniów jako najtańszą siłę roboczą. Zakłady chemiczne Hydrierwerke stały się inwestorem i konstruktorem obozu dla własnych potrzeb, o czym świadczy znaleziony plan techniczny urządzeń kanalizacyjnych, sporządzony w dniu 30 października 1944 r. przez biuro techniczne Hydrierwerke. W ogólnych planach budowy zakładów obóz koncentracyjny figurował jako obiekt nr 903. Zachowane do dzisiaj murowane baraki świadczą, iż był to obóz zbudowany według ustalonych założeń. Organizacyjnie podlegał on obozowi koncentracyjnemu Stutthof do początku 1945 r., tzn. do momentu ewakuacji obozu macierzystego, a następnie przeszedł jako filia pod zarząd obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Ten stan utrzymał się aż do chwili ewakuacji Polic, tj. do 22 kwietnia 1945 r. Początki organizowania obozu są związane z obozem karnym "Hagerwelle", do którego w dniu 25 czerwca 1944 r. odkomenderowano z obozu w Sztutowie trzy kompanie wartownicze w sile piętnastu SS-manów i piętnastu żołnierzy. Na ich czele stał SS-oberscharführer Kuhlmann. Pierwszy transport liczący ośmiuset więźniów wyruszył ze Sztutowa do Polic dnia 27 czerwca 1944 r. Wśród więźniów znajdował się starszy obozowy, znany sadysta Wacław Kozłowski oraz lekarz dr Bolesław Kaczyński. Pierwszym komendantem obozu mianowany został w dniu 5 sierpnia SS-hauptstumführer Ernst Sette. Przywiezionych więźniów ulokowano tymczasowo w prowizorycznym obozie letnim, w pobliżu "Hagerwelle", zatrudniając ich przy budowie nowego obozu w Mścięcinie. W ciągu 1944 r. do obozu zaczęły napływać nowe transporty więźniów z północno-wschodnich terenów Rzeszy. Wśród transportów znaleźli się więźniowie ze Sztutowa i - podobno – 4000 osób z ewakuowanego Królewca. Jesienią 1944 r. przywieziono tam transport ludzi z powstania warszawskiego. Nowy obóz wybudowano na terenie nierównym, wznoszącym się od szosy a opadającym na wschód w kierunku rowu odwadniającego. Główne wejście do obozu wiodło od strony szosy; z prawej strony znajdowało się niewielkie podwórze z piętrowym budynkiem, w którym mieszkała załoga obozowa oraz mieściła się administracja. Przy budynku tym stały także zabudowania gospodarcze. Na teren obozu wchodziło się przez oddzielne wejście, obok biura obozowego. Na prawo od tego wejścia znajdował się niewielki plac apelowy, w którego narożniku, na naturalnym wzniesieniu, umieszczono szubienicę. Teren obozu był okolony drutem kolczastym na słupach betonowych; było to więc typowe ogrodzenie znane z innych obozów koncentracyjnych. Na placu ustawiono około trzydziestu dwóch baraków zbudowanych z płyt betonowych, umieszczonych na trwałych fundamentach. Baraki stały w trzech rzędach, rozdzielonych dość szerokimi przejściami. W zachodniej, najniżej położonej części obozu było przejście na drogę leśną, którą wyprowadzano więźniów do fabryki w Policach. W tej największej części obozu mieszkali wyłącznie mężczyźni. Tuż przy obozie męskim wydzielono cztery baraki dla kobiet. Była to filia obozu Ravensbruck. N a środku podwórza stały betonowe umywalnie. Obóz kobiecy posiadał oddzielne wejście, prowadzące przez drogę leśną do szosy. W lewym narożniku od wejścia za ogrodzeniem znajdował się drewniany bunkier o wymiarach 2x2 m, wykopany w ziemi, w którym zamykano więźniarki odsiadujące karę. Brak pełnej dokumentacji nie pozwala niestety ustalić liczby więźniów w obydwóch okresach istnienia obozu. Musimy opierać się jedynie na relacjach byłych więźniów, różniących się między sobą dość poważnie. Oskarżony W. Kozłowski wymienia liczbę 2880 więźniów, nad którymi sprawował dozór. Przybliżoną liczbę 2000 osób podaje inny oskarżony z załogi obozowej, Leopold Baumgarten. Przyjmując, że w jednym 'baraku 'mogło zamieszkiwać 200 więźniów, nowy obóz w Mścięcinie mógł 'pomieścić około 6500 więźniów w części męskiej oraz 600 do 800 więźniarek w obozie kobiecym. Biorąc pod uwagę stosunkowo dużą śmiertelność, wzrastającą zwłaszcza od końca 1944 r., a następnie wysyłki całych grup więźniów do innych obozów w głąb Rzeszy, twierdzenie Dunin-Wąsowicza o stanie liczbowym obozu w granicach 6000 do 7000 wydaje się bardziej prawdopodobne od liczby, jaką podaje M. Jezierska. Stan więźniów uległ pod koniec kwietnia 1945 r. raptownemu spadkowi, osiągając - jak podaje meldunek z dnia 22 tego miesiąca - liczbę 2065 osób. Faktycznie jednak w przeddzień ewakuacji w obozie było o wiele mniej więźniów, gdyż część chorych i niezdolnych do marszu rozstrzelano na miejscu. Do marszu ewakuacyjnego wyprowadzono niewiele ponad 400 więźniów. Pod dozorem Ukraińców z formacji SS pędzono ich w kierunku Rostoku. Z załogi obozowej, której część przybyła tu z obozu Stutthof, ustalono nazwiska tylko niektórych: komendanta SS-untersturmführera Volkmanna, SS-rottenführera Leopolda Baumgartena oraz kryminalistów niemieckich pełniących funkcje kapo: Ericha Schampa, Richarda Friedricha, Bruno Neumanna, Alfreda Holtzela i Lügego. Nie są znane nazwiska członków załogi obozu kobiecego.Więźniowie obozów Hagerwelle i Bremerhaven oraz ze stutthofskiej filii w Mścięcinie, chociaż głodni i najbardziej ze wszystkich wycieńczeni, wyznaczani byli do najcięższych i najgroźniejszych dla zdrowia zajęć. Oni też z powodu regularnego niedożywienia i głodu, chorób i wysokiej szkodliwości robót, niejednokrotnie tracili w toku tej nieludzkiej harówy przytomność, bywały także przypadki śmierci przy pracy. Wspomina wieloletni więzień pływającego obozu śmierci Adam Walczak z Poznania „Przede wszystkim wyładowywaliśmy z wagonów niesamowite ilości węgla. Gołymi rękami wyładowywaliśmy też z barek cegły i dachówki. Ich naturalna szorstkość powodowała, że do żywego mięsa zdzieraliśmy sobie dłonie. W morderczych warunkach wyładowywaliśmy też cement i żwir, bądź kopaliśmy rowy, stojąc nieraz po kolana w wodzie i błocie. Podobnie było przy budowie napowietrznych rurociągów, stawianiu dźwigów, karczowaniu lasu. Musieliśmy też własnymi siłami toczyć ciężko załadowane wagony i drogowe lory, nosić wielkie rury i ogromne kamienie. Wszystko to robiliśmy bez odzieży ochronnej, okularów i masek czy rękawic i gumowego obuwia, które przeznaczone były „nur fur Deutsche”. Najgorsza była praca przy załadunku produktów ubocznych fabryki: lepiku, paku, smoły itp.. To była prawdziwa katorga. Częsta praca przy załadunku paku powodowała pojawianie się plam na rękach i twarzy, z których płatami schodziła następnie skóra, powstawały ciągle ropiejące rany. Najgroźniejsze skutki miało działanie pyłu wydobywającego się z paku na oczy, które łzawiły i piekły, zdarzały się na tym tle wypadki utraty wzroku. Z kolei więźniowie obsługujący urządzenia gazowe doznawali częstych zatruć, bywały też wypadki śmiertelne. Równie uciążliwe było malowanie zbiorników podziemnych na benzynę. Więźnia spuszczano wtedy na linie do wnętrza takiej cysterny, gdzie w oparach syntetycznej farby niejednokrotnie doznawał konwulsji bądź umysłowych zaburzeń i tracił przytomność. Po dwunastu godzinach pracy mimo okresowego wyciągania na świeże powietrze, delikwent nie mógł już chodzić i trzeba go było nieść do obozu”.
Najniebezpieczniejsza praca była natomiast w tzw. Bombenkomando, do której w zamian za dziesięć papierosów czy litr grochówki „z wkładką” z niemieckiej kantyny, więźniowie zgłaszali się ... dobrowolnie. Gratka w postaci dodatkowego pożywienia lub papierosów przełamywała bowiem strach, pomniejszając niebezpieczeństwo utraty życia czy trwałego kalectwa. Dodatkowym argumentem był fakt, że ludzi z tej grupy mniej pilnowano, co dawało możliwości zorganizowania jakiejś żywności czy odzieży, a nawet ucieczki. Pierwszym zadaniem takich zespołów było odszukiwanie po każdym bombardowaniu niewypałów angielskich i amerykańskich bomb oraz odkręcanie zapalników i znoszenie niewybuchów w wyznaczone miejsce. Drugim zadaniem Bombenkommando było demontowanie silników ze strąconych samolotów i wykręcanie z nich przydatnych Niemcom elementów i części. Trzecim wreszcie ich zadaniem było odszukiwanie i rozbrajanie niewypałów niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Nie wszyscy jednak ze zgłaszających się ochotników byli saperami i znali się na tej robocie. Nie zawsze więc po zakończonym dniu tej ryzykownej pracy byli w stanie odebrać należną im nagrodę. Nie raz i nie dwa przecież, bomby i pociski wybuchały im w rękach, rozrywając śmiałków na strzępy. Wspomina Ignacy Konkolewski „Za regulaminowe przewinienia nieraz byłem kierowany do tzw. Sonderkommando. Pamiętam że osobiście szczątki takich współtowarzyszy grzebałem w polickich lasach . Zmarłego z takich lub innych powodów najpierw rozbierało się do naga, a następnie zawijało w strzęp koca, po czym kładło na żelazną taczkę i wywoziło do przyległego lasu. Po alianckich nalotach ten lasek zryty był głębokimi lejami, do których zsuwaliśmy zwłoki, przysypując je warstwą ziemi, z półmetrowej grubości. Czasem dodatkowo przysypywaliśmy je wapnem. Dopiero gdy lej się zapełnił całkowicie, nasypywało się na tę mogiłę grubszą warstwę ziemi i zrównywało ją się z otaczającym terenem. Dlatego właśnie niesłychanie trudne jest obliczenie łącznej liczby ofiar polickich obozów i znalezienie wszystkich mogił”.
Rozmieszczenie Polickich obozów
|
H/W Hydrierwerke 1 Bremerhaven 2 Tobruklager 3 Pommernlager 4 Hägerwelle 5 Nord-Lager 6. Wullenverlager 7 Filia Stutthof 8 Filia Ravensbrück |
BOMBARDOWANIE
Pierwsze bomby, które spadły na fabrykę w latach 1941 – 1942 miały sporadyczny i rozpoznawczy charakter. Wyspecjalizowane przedsiębiorstwo Technische Hilfe samo uporało się z naprawą niewielkich szkód. Więźniowie polickich obozów nie mogli oczywiście wiedzieć, że to dopiero początek potwierdzający prawdziwość doniesień amerykańskiego agenta X , którym okazał się specjalista „od nafty” – handlowiec szwedzki Erik Erickson, dla pełnego kamuflażu związany z nazistami, któremu Gering i Himler osobiście ułatwili podróżowanie po Reichu. Zbierając informacje i wysyłając szpiegowskie meldunki, wskazał lokalizację fabryk syntetycznego paliwa nie tylko w Leunie i Zwicku, ale również w Brux, Lutzendorf, Bohlen i Politz. Te ostatnie wzbudziły w Anglii szczególne emocje, gdy odkryto, że prowadzi się tu również doświadczenia z paliwem dla rakiet V-2. Wspomina radiotelegrafista z lancastera dywizjonu im. Ziemi Mazowieckiej Józef Czarnecki – „ Bo w dole niewiele było widać. Człowiek nie uprzedzony o istnieniu w tym miejscu wielkiego zakładu i o tak ważnym dla hitlerowskiej machiny wojennej znaczeniu, nigdy by się tego nie domyślił. Pola jakieś pagórki, szare plamy zarośli wokół pasemka Odry, niepozorne z tej wysokości zabudowania. Ale rozkaz jest wyraźny, a umiejscowienie celu nie nasuwa żadnych wątpliwości. Idą więc w dół pierwsze bomby. Początkowo wybuchy nie dają właściwych efektów. Dopiero w chwilę później, gdy bomby przebiły grubą warstwę ziemno – betonowej osłony, buchnęły płomienie. Później już bez przerwy następowały wybuchy i widać było szeroko rozlewający się ogień i kłęby czarnego dymu. Wydawało się, że tam w dole zaczął pracować jakiś straszliwy wulkan. Dymy i ogromne słupy ognia sięgały chmur. A to jeszcze nie koniec. Po maszynach polskich nad Police nadlatują dywizjony brytyjskie. Lecą ku płonącej ziemi nowe tony bomb...”. Zakłady w Policach bombardowane były zarówno przez brytyjskie samoloty Royal Air Force, w skład których wchodziły polskie i kanadyjskie dywizjony, jak i VIII amerykańską armię powietrzną, która ze szczególną zaciekłością atakowała centra paliwowe III Rzeszy. Pierwszy natomiast wielki nalot dzienny no Hydrierwerke miał miejsce w drugi dzień świąt wielkanocnych 1944r. Wspomina jeden z więźniów Pommernlagru – „Tego dnia rano, między godziną siódmą a ósmą, na dużej wysokości pokazał się nad miasteczkiem niewidoczny prawie samolot rozpoznawczy. Krążył nad Policami z pół godziny, znacząc niebo białymi smugami. Po dwunastej, akurat gdy zaczęliśmy przerwę w pracy, samolot pojawił się znowu. Nad zakładami zatoczył ogromne koło, znów pozostawiając dymny ślad. W tym dopiero momencie syreny ogłosiły alarm. Od strony Dąbia na wielkiej wysokości nadleciały pierwsze eskadry bombowców. Były w zwartym, prawie defiladowym szyku, trzy rzędy po dziewięć maszyn. Razem takich grup po 27 sztuk było dziewięć albo dziesięć, czyli 270 bombowców. Pomimo gęstego ognia artylerii przeciwlotniczej, skoncentrowanej wokół fabryki i wzdłuż lasu, aż po Falkenwalde (Tanowo), alianckie eskadry w prostym szyku szły na Police i nie zmieniając kierunku lotu zrzucały bomby dokładnie w tym kole, które kilka minut wcześniej wyznaczył rozpoznawczy samolot. Nie pomogły zaporowe balony, niewiele wskórała artyleria. Cała akcja odbyła się w tak krótkim czasie, że obrona zakładów nie zdążyła nawet podpalić wszystkich beczek dla utworzenia dymnej zasłony...”. Wspomnienia innego więźnia pana Henryka Korabijewskiego z Łodzi o tym nalocie – „ Gdy tylko zawyły syreny, spacerujący dotąd spokojnie po ulicach ludzie szybko uciekali do schronów, potrącali się przy tym i przepychali. Ponieważ Polaków tam nie wpuszczano, pobiegliśmy do stert z sianem nad Odrą. Miejsce to z dostępnych uznaliśmy za najbezpieczniejsze. Huk wybuchających bomb i artyleryjskich wystrzałów zagłuszał wszystko. Nikt nikogo nie słyszał. Ziemia trzęsła się jak galareta, podnosiła i zapadała. Ogień, chmury dymu i ceglanego pyłu, płacz kobiet i złorzeczenie hitlerowców żegnały odlatujące eskadry. Po odwołaniu alarmu mogliśmy wrócić do miasta. Najpierw, w poszukiwaniu ulotek zrewidowała nas policja, potem zapędzeni zostaliśmy do uprzątania zagruzowanych i zbryzganych krwią ulic. Setki zabitych przewożono do kostnicy, która na tę ilość ofiar okazała się za mała. W trzy dni później posortowanych według narodowości nieboszczyków przewoziliśmy w skrzyniach ul. Tanowską do długich rowów, które stały się ich grobami. Pamiętam że w polskiej grupie ofiar znalazły się również więźniarki z okolicznych obozów. Niemców chowano na cmentarzu komunalnym. Tych ważniejszych żegnała nawet kompania honorowa i żałobne łopotanie czerwonych flag ze swastykami...”. Gdy po trzech dniach przygasło morze żółto- czerwonych płomieni i rozwiały się czarne dymy, na terenie niedawnego zakładu nowoczesnej chemii widać było pogruchotane i wypalone hale fabryczne, skłębione i poskręcane we wszystkie strony liczne tutaj rurociągi, rozsypane w gruzy bądź wypalone budynki administracyjne, zniszczone wagony i samochody, zgarbaciałe i podziurawione wewnętrzne drogi i zdeformowane torowiska. Zginęły setki ludzi obsługujących urządzenia fabryki oraz nadzorców i wachmanów, którzy nie zdążyli dobiec do zbawczych schronów. Kilkadziesiąt osób zginęło gdy ciężka bomba przebiła sklepienie jednego ze schronów. Po tym nalocie szybkie wznowienie produkcji nie było już możliwe. Ani wyspecjalizowana w robotach naprawczych firma Technische Hilfe, ani zapędzone do odgruzowywania fabryki tysiące więźniów, ani specjaliści niemieccy od różnorakich maszyn i urządzeń, nie mogli już dać sobie rady. Odbudowa szła nadzwyczaj ślamazarnie. W czerwcu 1944 roku policka fabryka nie dała hitlerowskiej armii ani grama benzyny. Sprawa doszła do najwyższych prominentów III Rzeszy. W tej sytuacji do Polic przybywa najbardziej wówczas zaufany człowiek Hitlera minister uzbrojenia i produkcji wojennej inż. Albert Speer. Miał on pomóc w organizacji odbudowy fabryki. Tuż po jego wyjeździe zaczął się gorączkowy i wytężony ruch w Hydrierwerke. Praca są prowadzone w każdym punkcie zakładów, na wszystkich stanowiskach. Tysiące więźniów i jeńców wojennych wyładowuje wagony z cegłą i rurami, z różnych stron Niemiec przybywają niezbędni tutaj rzemieślnicy i inni fachowcy, nadchodzą transporty maszyn i urządzeń, środków transportu wewnętrznego i publicznego, taśmociągów i dźwigów. Przybywają nowe transporty więźniów. W ogromnym pośpiechu fabryka liże i łata dziury. Niesłychanym wysiłkiem kilkunastu tysięcy ludzi odbywa się proces odbudowy tego przemysłowego giganta. Z Górnego Śląska nieprzerwanym potokiem spływają barki i wagony z węglem. Wkrótce pojawiają się pierwsze rezultaty tych wytężonych działań. Już we wrześniu ruszają niektóre wydziały produkcji, a w październiku Hydrierwerke Politz dostarczyła walczącej armii 10500 ton paliw. W listopadzie 1944 roku samoloty Luftwaffe, okręty Kriegsmarine, broń pancerna Wermahtu i zmotoryzowane dywizje Waffen SS otrzymały już 28900 ton, w grudniu zaś ( głównie w pierwszej połowie tego miesiąca) policka fabryka dostarczyła aż 32000 ton różnorakich paliw. Wraz z odbudową tego giganta współczesnej chemii, w obawie przed nowymi atakami aliantów, ulepszono także ich obronę przeciwlotniczą. Przede wszystkim, jak zapewniają świadkowie tamtych dni, ściągnięto balony zaporowe, które nie zdały egzaminu (bombowce atakowały z wyższego pułapu), zastępując je urządzeniami do rozpraszania sztucznej mgły. Odpowiednie aparaty zostały rozlokowane w dwóch rzędach na polach i łąkach otaczających fabrykę. Były one potem w częstym użyciu i dobrze spełniały swoją rolę. Mgła była tak gęsta, że ludzie uciekający w czasie lotniczych alarmów do schronów nie widzieli się wzajemnie ani nie widzieli drogi, którą powinni uciekać. Była dusząca i osoby mające trudności z oddychaniem za każdym razem ryzykowały życiem. Ale wszystkie te działania na nic się nie zdały. Radość z powodu odbudowy zrujnowanego giganta nie trwała długo. Gdy aliancki zwiad lotniczy potwierdził zintensyfikowaną produkcję paliw, pod osłoną nocy 6 i 21 grudnia 1944 roku zadali tej fabryce śmierci kolejne ciosy. Inż. Albert Speer informował bezpośrednio zainteresowanego tą sprawą Hitlera – Zniszczenia znowu uniemożliwiają produkcję w Hydrierwerke Politz . Sądzę że na kilka tygodni(...) Geniusz zbrojeniowej gospodarki III Rzeszy znów rzuca do odbudowy fabryki dziesiątki przedsiębiorstw, nowe zastępy specjalistów, tysiące niewolników. Ale w początkach 1945 roku III Rzesza już dogorywała, alianci zaś nie zamierzali pozwolić na ponowne odrodzenie produkcji w tej fabryce ani w innych zakładach paliw syntetycznych.
ENKLAWA POLICKA
Police wraz z całym fragmentem lewobrzeżnego Pomorza Zachodniego, przyznała Polsce trójmocarstwowa Konferencja Poczdamska. 21 września 1945 roku w odległości dwóch kilometrów od Świnoujścia i dziewięciu kilometrów na zachód od Szczecina wytyczono północny fragment granicy państwa, biegnącej od Świnoujścia przez Zalew Szczeciński i Nowe Warpno do Gryfina. Zgodnie z zamierzeniami biorących udział w jej wytyczaniu – pierwszego wojewody zachodniopomorskiego ppłk. Leonarda Borkowicza i pierwszego prezydenta miasta Szczecina inż. Piotra Zaremby, Police miały być siedzibą powiatu wieleckiego, jedynego powiatu polskiego na lewym brzegu Odry. Jego nazwa upamiętniać miała słowiańskie plemię Wieletów, zamieszkujących kiedyś te tereny. Ale do utworzenia tego powiatu nie doszło. W tydzień po podpisaniu umowy granicznej przez mieszaną komisję polsko – radziecką w Schwerinie, okupacyjne władze radzieckiej strefy Niemiec wystąpiły do rządu polskiego o tymczasowe pozostawienie Polic i przyległych obszarów do dyspozycji wojsk ZSRR, na okres jednego roku. Chodziło oczywiście o demontaż fabryki benzyny, którą wojska radzieckie uznały za „trofiejny obiekt” .Ogrom dawnej Hydrierwerke Politz oraz skomplikowana technologia jej produkcji, wymagała jednak ogromnej siły roboczej. Rosjanie poradzili sobie z tym problemem bardzo prosto, spędzili do Polic niemieckich jeńców i robotników ze swojej strefy okupacyjnej, w tym również część dawnych pracowników tego giganta przemysłowego. Sprowadzono też z ZSRR personel inżynieryjno – techniczny, mający kierować demontażem, powiększono liczbę radzieckich i polskich oddziałów wartowniczych. Łącznie znalazło się w polickiej enklawie 25000 ludzi. Ponieważ same Police, wówczas nieduże i mocno zniszczone miasteczko, nie były w stanie pomieścić takiej liczby niespodziewanych mieszkańców, rozmieszczono ich także w pobliskiej Jassenitz (Jasienicy), Trestin (Trzeszczynie), Menenthim (Mścięcinie), Konigsfelde (Niekłończycy, a częściowo nawet w Skolwinie. W ten sposób na polskim terytorium powstała tzw. enklawa policka, gdzie pod radzieckim zarządem, ale niemieckimi rękami rozpoczęła się wielka grabież wszystkiego co dało się stąd wywieźć : różnych urządzeń z hal fabrycznych, wysokociśnieniowych kotłów, niezliczone ilości silników i transformatorów elektrycznych, pełnowartościowych warsztatów pomocniczych, zawartości magazynów itp., a także znajdujących się w tej enklawie urządzeń komunalnych i umeblowania, samochodów i wagonów kolejowych a nawet szyn i podkładów. Ale radzieccy specjaliści od tzw. trofiejnych obiektów nie ograniczali się wyłącznie do enklawy. Pod hasłem niepewnej przynależności Szczecina do Polski, doprowadzili najpierw do wycofania jego polskich władz do Koszalina , by potem bezkarnie dokonywać grabieży w lewobrzeżnej części miasta. Ich łupem padły wkrótce nowoczesne urządzenia prądotwórcze elektrowni na Pomorzanach, liczne maszyny i urządzenia z fabryki silników lotniczych w Załomiu i fabryki papieru w Skolwinie, wiele dźwigów i mechanicznego sprzętu ze stoczni i portu itp. A gdy tych wielkich obiektów już zaczynało brakować zapuszczali się w mieszkaniowe dzielnice i do centrum miasta. Z biur i mieszkań wybierali maszyny do pisania i szycia, fortepiany i pianina, centrale telefoniczne, radioodbiorniki, dywany, obrazy itp., które skwapliwie, choć nie dość troskliwie, wywozili statkami ciężarówkami na wschód. Gdy wreszcie 25 września 1946 roku policką enklawę wraz z terenem fabryki zwrócono władzom polskim, faktycznie była to już ruina do niczego nie przydatna. Mimo to, istniejąca wówczas w naszym kraju i bardzo wtedy aktywna Centrala złomu z pomocą pierwszych mieszkańców Polic i Szczecina wybierała z głębi ziemi i kanałów złom kolorowy i żelazny przez następnych kilka lat .Skończyło się to zresztą procesem dyrektorów tej firmy oskarżonych o defraudację, kradzież i sabotaż.
Bibliografia:
1. Henryk Mąka „ Bremerhaven - statek śmierci”
2. Piotr Zaremba „ Wspomnienia „
3. Jan Matura „ Historia Polic od czasów najstarszego osadnictwa do II wojny światowej”
4. Krzysztof Motyl „Wieża w Policach”
5. Wędrowiec zachodniopomorski nr.3 2001r.
6. Bogdan Frankiewicz, „Praca przymusowa na Pomorzu Zachodnim w latach II wojny światowej”,
8. www.politz.republika.pl
Źródło: Stowarzyszenie Przyjaciół Ziemi Polickiej "SKARB"
POLECAMY TAKŻE: