Krakowski skarb
Przeprowadzka
Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Kolejna przeprowadzka i związane z nią problemy… Ciężko jednak było znaleźć alternatywne wyjście z zaistniałej sytuacji. Właścicielka poprzedniego mieszkania nie pozostawiła nam wyboru – albo się wyprowadzamy, albo podniesie czynsz
o 100%. Mimo tego, jakimś cudem było mi jej szkoda. Kobieta z zaawansowanym SM, od dawna na wózku inwalidzkim. Nic więc dziwnego, że jej zgorzkniałość i pretensje do całego świata osiągnęły taki, a nie inny pułap. W każdym bądź razie, decyzja została już podjęta, toteż trzeba było działać.
Wiedziałem, że Ania nie będzie zadowolona, aczkolwiek poradzi sobie bez problemu z naszą tułaczką. Co do Kamilki, nie miałem już takiej pewności. Nasza córka miała zaledwie czternaście miesięcy, a w ciągu jej krótkiego życia przeprowadzaliśmy się już dwukrotnie. Po części przyzwyczajona była do koczo-wniczego trybu życia, ale bez przesady! Miałem cichą nadzieję, że jednak nie odbije się to negatywnie na jej kruchej osóbce. Pocieszeniem był fakt, że przesypiała całe noce, pięknie jadła, śmiała się głośno i kwiliła praktycznie cały czas. Co za radosny bobas! Kochałem ją i jej mamę ponad życie…
Na szczęście Kraków jest dużym miastem, więc nie powinno być problemów ze znalezieniem odpowiedniego lokum dla naszej trójki. Właśnie przeglądałem przereklamowane serwisy internetowe w poszukiwaniu czegoś interesującego, gdy rozległ się dźwięk telefonu i poderwał mnie na równe nogi. Muszę zmienić ten dzwonek – pomyślałem po raz setny!. Nie miałem zbytniej ochoty z kimkolwiek rozmawiać, ale to była Ania.
- Co robisz? – zapytała w ten ciepły i radosny sposób, że od razu wiadomo było jak bardzo dobrą i kochającą była żoną i matką.
- Nic szczególnego – odparłem. – Próbuję znaleźć jakąś fajną miejscówkę – wycedziłem bez specjalnego entuzjazmu.
- Wiesz, bo wpadłam na fajny pomysł. Okolica jest super, może nie będziemy się daleko przeprowadzać? Wydrukuję dzisiaj wieczorem ogłoszenia, a jutro na spacerze z Kamilką rozkleimy je po słupach. Poczekamy parę dni, może ktoś się odezwie…
- No, w sumie można spróbować. Dużo to nie kosztuje, a zawsze te parę stówek, które poszłyby dla agencji, zostanie w kieszeni. Kiedy wracasz?
- Zrobię jeszcze zakupy i nadciągam. Myślę,
że pół godzinki – powiedziała z radością
w głosie.
- Super! Nie mogę się doczekać.
I było to całkiem szczere. Ilekroć wychodziła
z domu, wiedziałem że wcześniej czy później będę za nią tęsknił. Z reguły było to wcześniej niż się spodziewałem. Poza tym starałem się nie kłamać w naszym związku. Prawdę powiedziawszy, nienawidziłem kłamców. Straciłem przez to paru kolegów z dzieciństwa. Po prostu nie mogłem umawiać się na piwo
z ludźmi, którzy mnie wcześniej kłamali. A, jak mawiają, prawda – szybciej lub wolniej – zawsze wychodzi na jaw.
Nazajutrz porozwieszaliśmy ogłoszenia. Krążyliśmy po wszystkich zacisznych ulicach osiedla oficerskiego i rozklejaliśmy kartki gdzie popadnie. Lubiłem tą okolicę – dużo drzew, cisza, stare kamienice – a wszystko to
w ścisłym centrum miasta, zaledwie cztery kilometry od Sukiennic. Niektóre budynki wzniesione były ponad dwieście lat temu. Kawał historii, można by rzec.
Kamienica
Na pierwszy telefon nie musieliśmy długo czekać – zadzwonił jeszcze tego samego dnia po południu. Starszy człowiek chciał nam wynająć pięćdziesiąt metrów kwadratowych, nawet w przystępnej cenie. Tyle, że… na drugim końcu miasta! Kraków jest jednocześnie bardzo duży i strasznie mały, pomyślałem. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Żałowałem, że nie zapytałem jakim cudem wpadł na nasze ogłoszenie. Następny telefon był jeszcze ciekawszy: pani, miłym głosem, zapytała czy ogłoszenie jest nadal aktualne. Gdy Ania odpowiedziała, że tak – przedstawiła się jako funkcjonariusz Straży Miejskiej i uprzejmie zaprosiła nas na komisariat w celu odebrania mandatu za nielegalne rozklejanie ogłoszeń. Po tej przemiłej pani, dwa dni później telefon z ofertą odezwał się znowu. To było to! Jakaś parka wyprowadzała się z mieszkania w zacisznej uliczce, tylko 500 metrów od naszego dotychczasowego lokum. Ulica była cicha
i zadrzewiona, z dwustuletnimi małymi kamieniczkami i domami jednorodzinnymi. Jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się na wstępne oględziny. Na pierwszy rzut oka, kamienica nie zachęcała aby w niej zamieszkać: stare zniszczone ogrodzenie wydawało się nie wytrzymywać pod własnym ciężarem. Nie daliśmy jednak za wygraną
i weszliśmy do środka. Mieszkanie było do remontu, czego jednak się spodziewaliśmy. Cena jak na tą okolicę, delikatnie mówiąc, niewygórowana – 1000 zł miesięcznie plus media. Za sześćdziesiąt metrów to naprawdę niewiele, pomyśleliśmy.
Na komisariacie stawiliśmy się następnego ranka. Na nasze szczęście, wzięliśmy ze sobą naszą ukochaną córeczkę. Przyjmujący nas oficer straży miejskiej miał dziecko w podobnym wieku. Zamiast mandatu w wysokości pięciuset złotych, skończyło się na upomnieniu i nakazie ściągnięcia wszystkich ogłoszeń. Pouczenie przyjęliśmy z pokorą, jednak chodzić i zdzierać nawet nie mieliśmy zamiaru.
Dwa tygodnie później wkroczyłem do nowego mieszkania z wiertarkami, szlifierkami, wiadrami z farbą oraz innymi gadżetami, które miały mi pomóc choć
w minimalnym stopniu przerobić norę na znośne lokum. Pracowałem dziesięć długich dni, ale opłacało się – efekt przeszedł moje oczekiwania. Mieszkanko okazało się jasne, ciepłe i co najważniejsze, dobrze się w nim czuliśmy. Bardzo podobały mi się piece, które na pewno planowałem uruchomić podczas nadchodzącej zimy. Przyzwyczajony jednak do mieszkania z centralnym ogrzewaniem, zastanawiałem się, gdzie będę trzymał opał, czym będę opalał i tym podobne.
Podczas remontu pierwszy raz miałem okazję zajrzeć na tył kamienicy. Moje zdziwienie nie miało granic, gdy zobaczyłem duży, zarośnięty ogród. Rzadko taka gratka zdarza się
w centrum miasta – pomyślałem. Zaraz potem zapragnąłem wskoczyć tam z moim Rutusem Solarisem i dokładne spenetrować posesję.
Tak. Byłem zapalonym amatorem poszuki-wania skarbów. Dwa lata wcześniej postanowiłem zakupić wykrywacz i padło na Rutusa. Dużo czasu minęło zanim dogadałem się z tą piszczałką. Na początku kopałem wszędzie gdzie miałem sygnał, jednak szybko nauczyłem się, że po pierwsze sygnał sygnałowi nie równy, a po drugie, że od nadmiernej podniety można nabawić się jakichś psychicznych dolegliwości.
Postanowiłem wybrać się na zlot poszukiwaczy skarbów w Jedlince, co znacznie pomogło mi poznać mój wykrywacz i, co ważniejsze, poznać prawdziwych świrów z branży. Tam dopiero zrozumiałem, że też jestem świrem…
Piwnica ze starym bojlerem
Jako że lubię wszelkiego rodzaju nory, rzeczą jasną było, że muszę zrobić rekonesans piwnic w kamienicy. Dostałem klucze do jednej z nich od właściciela mieszkania. Ostrzegł mnie od razu, że mogę spodziewać się tam wszystkich dobrodziejstw matki ziemi. Później stwier-dziłem, że użyłbym innej nazwy: syf nie z tej ziemi. Wspólny mianownik jednak był. Piwnica była bardzo duża i ciekawa. Oprócz starego bojlera, który jakimś cudem nie dokonał żywota na złomie, moją szczególną uwagę zwróciła sterta starych dokumentów
i papierzysk pieczołowicie upchana do stojącego w rogu kartonowego pudła. Nie zważając na fakt, że musiałem się sprężać, zacząłem wertować zmurszałe kartki papieru. Pośród zakurzonych gazet i starych maszynopisów, moją uwagę szczególnie zwróciła kartka niedbale wyrwana z jakiegoś zeszytu. Widniały na niej zaledwie cztery słowa i jedna liczba: OGRÓD. POŁUDNIOWO-ZACHODNI KRANIEC. 25. Już miałem przejść do następnego dokumentu, gdy poczułem lekkie mrowienie w brzuchu. Może to były wskazówki do miejsca ukrycia jakiegoś skarbu? W duchu skarciłem się za tę myśl. Może bardziej za to, że chyba nigdy nie dane mi było dorosnąć…
Tego wieczoru w rozmowie z Anią wspomniałem o znalezionej kartce:
- Wiesz co dziś znalazłem w piwnicy?
- Co takiego? Pewnie znowu jakieś żelastwo zwleczesz do domu – wycedziła
z pomieszaniem szyderstwa i dezaprobaty
w głosie.
- Tym razem to tylko papier – zaśmiałem się, co wywołało lekkie zdziwienie na jej twarzy. – Choć po części masz rację – może dzięki niemu trochę żelastwa przybędzie.
- Oj dzieciak, dzieciak. Znowu jakaś mapa prowadząca do skarbu?
- Chciałbym. Popatrz jednak na tą kartkę.
Podałem jej niedbale złożony kawałek papieru, wyciągając go oczywiście z tylnej kieszeni spodni. Wzięła go i rozłożyła w milczeniu.
- Ogród. Południowo-zachodni kraniec.25. Co to niby ma znaczyć?
- Też chciałbym wiedzieć – odparłem melodyjnie smutnym tonem.
- Może to metry albo zwykłe kroki? – w jej głosie wyczułem lekkie zaciekawienie
i pobudzenie.
- No nie wierzę. Chyba pierwszy raz w życiu zaczyna udzielać Ci się moje hobby.
- Czyżbyś coś ode mnie chciała? Znowu jakieś nieprzewidziane płatności? – zażartowałem.
- Przykro mi, że masz mnie za taką wyrachowaną jędzę. Tym razem Cię rozczaruję. Nic nie chcę. Po prostu jakoś tak mi to do gustu przypadło…
Rozmowa ta wystarczyła, żeby podnieść stopień mojej ciekawości o sto procent. Może Ania nie należała do ekspertów z dziedziny eksploracji w żadnym tego słowa znaczeniu, ale jedno było pewne: miała nosa, kobiecą intuicję czy jakkolwiek inaczej by tego nie nazwać. Wiele razy „korzystałem” z jej daru – oczywiście zawsze z pożytkiem.
Stare dokumenty z piwnicy
Wszelkie trudne do podjęcia decyzje konsultowałem z nią. Jak dotąd, nie zawiodłem się. Tym razem też było to ciekawe, bo
z reguły w najlepszym wypadku śmiała się
z moich „szczeniackich wybryków eksplora-torskich”. Tak czy siak, byłem już pewien,
że wcześniej czy później wbiję łopatę
w naszym nowym-starym ogrodzie. To była tylko kwestia czasu, ochoty i zorganizowania. Wiedziałem, że nie ma co zabierać się do poszukiwań bez entuzjazmu, bo nawet najlepsze miejsce w takim wypadku nie sprzedaje żadnych fantów. I odwrotnie: jeśli jest nadzieja i ochota, nawet na śmietnisku można znaleźć prawdziwe skarby. Co prawda, wykrywacz nie jest wtedy konieczny do szczęścia… Wielogodzinne „łopaciane” wycieczki po lasach nauczyły mnie, że entuzjazm i pozytywne myślenie to pięćdziesiąt procent sukcesu. Warto więc było poczekać nawet kilka dni, żeby nie było falstartu.
Ogród
Te kilka dni upłynęło nam na przeprowadzce. Pomimo całego rozgardiaszu obecnego przy każdym tego typu przedsięwzięciu, nie mogłem pozbyć się myśli o potencjalnym skarbie czekającym na tyłach kamienicy. Kiedy wszystkie graty wylądowały na swoim miejscu, postanowiłem znaleźć coś, co przybliżyłoby mi historię budynku, do którego tak pięknie ślepe zrządzenie losu zaprowadziło naszą całą rodzinkę. Niestety w lokalnej bibliotece nie znalazłem żadnych informacji.
Nie zniechęcony początkową porażką, w pełni nadziei udałem się do Biblioteki Jagiellońskiej, gdzie podobno jest wszystko. Insza inszość,
że wszystkie biblioteki uważałem za swego rodzaju labirynty, w których naprawdę ciężko jest się odnaleźć, rodem z książki Umberto Eco – „Imię róży”. Moją fobię potwierdza fakt,
że podczas całego okresu moich studiów na Akademii Pedagogicznej im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, uczelnianą bibliotekę odwiedziłem tylko raz - bynajmniej nie po to aby wypożyczyć w niej książki. W sumie to nie miałem pojęcia skąd ten strach, gdyż za dzieciaka czytanie było moją pasją, a nawet teraz w dobie elektronicznych gadżetów, Internetu i ściąganych z niego filmów
w formacie DivX, uwielbiałem siadać popołudniami w fotelu z małym wiaderkiem herbaty i czytać.
Choć w Bibliotece Jagiellońskiej nie udało mi się znaleźć nic na temat tej konkretnej kamienicy, to jednak wizytę tam uważałem za bardzo udaną. Podróże kształcą, jak mawiają, a podczas mojej karkołomnej wyprawy do tego gmaszyska, dowiedziałem się, że za drobną opłatą można nagrać na płytę CD praktycznie każdą starą mapę, która znajdowała się w bibliotece. A map tych jest tam całkiem sporo.
Po drugim niepowodzeniu postanowiłem zmienić taktykę. Od dawien dawna wiadomo, że najlepszym sposobem na poznanie historii jakiegokolwiek miejsca jest udanie się do niego i znalezienie najstarszej osoby, oczywiście takiej, która będzie w stanie cokolwiek sobie przypomnieć i opowiedzieć. Na szczęście nie musiałem daleko szukać.
Ławka w ogrodzie
W kamienicy mieszkała dziewięćdziesięciu-letnia babcia, która na pewno musiała znać historię tego miejsca. Gdy zapukałem do jej drzwi i zaoferowałem wyrzucenie śmieci
i zrobienie zakupów, popatrzyła na mnie, jakbym się urwał z choinki. W sumie to nie dziwiłem jej się ani trochę… Nie doświadczyłem aktu dobrej woli, odkąd wystąpiłem z harcerstwa dwadzieścia lat wcześniej. Nawet ustępowanie miejsca
w autobusie ludziom starszym w dzisiejszych czasach należało do obciachu, nie mówiąc już o większych poświęceniach, będących wyrazem bezinteresowności i empatii wobec drugiego człowieka. W każdym razie, dopiero kiedy przedstawiłem się jako nowy sąsiad, jej twarz rozpromieniła się. Kiedy drżącymi rękami oddawała mi worek ze śmieciami, oznajmiła że stawia herbatę.
Z wizyty u babci nie wyniosłem zbyt wiele informacji, ale to czego się dowiedziałem było niezwykle ciekawe: okazało się, że niegdyś kamienica należała do niejakiego Ignacego Kriegera, który swego czasu uchodził za wybitnego krakowskiego fotografa.
Z niejasnych relacji starszej kobiety wynikało, że Krieger przed wojną i podczas jej trwania dużo podróżował, gdyż nie musiał się obawiać niczego złego ani ze strony okupacji niemieckiej, ani ze strony naszych „sojuszników” zza wschodniej granicy. Jednak dlaczego tak było, kobiecina nie potrafiła wyjaśnić. Wiadomo tylko, że stary już Krieger zniknął pewnej zimowej nocy w roku 1947 albo 1948 w niewyjaśnionych okolicznościach. Informacja ta była kolejną kroplą oliwy dolaną do ognia mojego zaciekawienia…
Następnego dnia postanowiłem przyjrzeć się wszystkim lokatorom budynku pod kątem ciekawskości i innych niekorzystnych dla poszukiwaczy cech i zachowań. Ku mojej radości, oprócz bogatej samotnej matki
z małym dzieckiem i trzech kancelarii prawniczych kończących pracę o siedemnastej, nie było potencjalnych zagrożeń dla eksploratora. Musiałem tylko wymyślić pretekst, pod którym poprowadziłbym ewentualne wykopki… Długo myśleć nie musiałem. Poszedłem do wszystkich lokatorów z wiadomością iż chętnie któregoś dnia
z własnej inicjatywy i - co najważniejsze – nieodpłatnie, doprowadzę ogródek do porządku. Jako że nie chciałem za to pieniędzy ani pomocy, nikt nie miał nic przeciwko mojemu przedsięwzięciu. Pod takim względem na ludzi zawsze można liczyć.
Moja ciekawość wydawała się już nie mieć granic, więc zdecydowałem, że wykopki rozpocznę następnego dnia rano. Pozostawała kwestia jak to rozwiązać. Czy najpierw przerzucić ziemię w całym ogrodzie, czy może lepiej zacząć od dziur? Postanowiłem wybrać opcję numer dwa, a gdy ktoś będzie pytał po co takie wielkie doły, to odpowiem, że usuwałem korzenie starych drzew. Była to dość sensowna wersja i zamierzałem się jej twardo trzymać.
Budzik zadzwonił o siódmej rano, ale ja już nie spałem od paru ładnych chwil. Wiedząc,
że czeka mnie machanie łopatą, zjadłem dużą jajecznicę, popijając ją jeszcze większym kubkiem jak zawsze wyśmienitej z rana czarnej kawy. Nie minęło piętnaście minut,
a ja byłem już w piwnicy zabierając mój cały klamot poszukiwacza: łopatę, wykrywacz oraz małego krecika do namierzania drobnych fantów w wykopanej ziemi. Gdy go kupowałem, nie miałem pojęcia, że będzie aż tak pomocny. Zdecydowanie skracał moje poszukiwania i wiedziałem, że tego dnia nie będzie inaczej.
Mając na uwadze zapiski ze starej kartki, postanowiłem zacząć od południowo-zachodniego krańca ogrodu, w czym była pewna logika. Po włączeniu wykrywacza
i ustawieniu go na tryb dynamiczny, zacząłem energicznie omiatać sondą wysokie trawska wokół starej ławki na tyłach ogrodu. Po dziesięciu minutach byłem święcie przekonany, że nadeszła ta przerażająca chwila, kiedy mój wykrywacz uległ awarii. Nigdy nie zdarza się, żeby nie usłyszeć ani jednego piśnięcia przez dziesięć minut, a to właśnie się działo – i to w moim wydaniu. Nie zastanawiając się zbyt długo, wyjąłem
z kieszeni spodni monetę pięciogroszową
i rzuciłem ją w trawę. Gdy omiotłem to miejsce, usłyszałem znajomy czysty wysoki pisk. Wniosek był jeden – wykrywacz jeszcze działał. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak ogród w centrum miasta uchował się od meneli, skoroświtów, studentów i innych pacjentów, którzy nade wszystko lubią piwo – czy to kapslowane, czy to w puszkach ze znienawidzonymi przeze mnie zawleczkami.
Po raz kolejny postanowiłem zmienić taktykę
i pierwszy raz od nie pamiętam kiedy przełączyłem wykrywacz w tryb statyczny. Po niespełna pięciu minutach namierzyłem jedno miejsce, w którym wykrywacz zdawał się reagować inaczej. Bez namysłu złapałem za łopatę i gorączkowo zacząłem kopać. Po odkryciu wierzchniej warstwy ziemi, okazało się, że mój przyrząd do kopania nie przyda się na wiele. Pełno tu było kamieni i skał, co było kolejną zastanawiającą rzeczą. Bez wątpienia potrzebowałem kilofa! Co prawda nigdy nie próbowałem, ale podejrzewałem, że wyłoży-czenie kilofa w centrum Krakowa o ósmej rano stanowiło nie lada wyzwanie. W nadziei,
że dobra passa się nie skończyła, wróciłem do piwnicy. Po kolejnej chwili okazało się,
że miałem szczęście – w najciemniejszym jej rogu, oparty o ścianę stał duży, sędziwy kilof. Pospiesznie chwyciłem go i praktycznie biegiem wróciłem do ogródka.
Kolejne dwa kwadranse upłynęły na mozolnym machaniu kilofem. Pomimo, że dokopałem się na głębokość około pół metra, nie napotkałem na nic, co mogłoby nosić znamiona jakiegokolwiek skarbu, czy nawet żelastwa. Gdy już powoli traciłem nadzieję, wziąłem do reki wykrywacz i w trybie dynamicznym zacząłem poruszać sondą w ciasnym otworze. Tym razem odezwał się pięknym, czystym, wysokim tonem. Na tym etapie byłem już pewien, że coś tam jest. Po następnych pięciu minutach odgrzebywania kamienistej ziemi, moim oczom ukazała się sporych rozmiarów skrzynia. Nie wierzyłem własnym oczom. Czyżbym rzeczywiście natrafił na jakiś skarb!?
Pierwsza i ostatnia dziura w ogrodzie
Takie rzeczy przytrafiają się raz w życiu, i to nielicznym! Pośpiesznie zacząłem odgrzebywać kufer, wyobrażając sobie stosy złotych monet, biżuterii i innych drogocennych przedmiotów, tak jak to zawsze widziałem na filmach.
Wydawało mi się, że minęła wieczność, zanim udało się na tyle poszerzyć otwór, żeby na siłę wytargać skrzynię do góry. Pierwszym moją myślą było żeby rozpiąć skórzane paski, którymi domknięte było wieko. Na szczęście, zdrowy rozsądek wziął górę i zatargałem znalezisko do piwnicy. Dopiero tam, w słabym świetle żarówki, przyjrzałem się znalezisku. Ku mojemu zdumieniu, skrzynia była w bardzo dobrym stanie. Nawet paski nie były zmurszałe. Powoli, trzęsącymi rękami odpiąłem oba i uchyliłem wieko… Moim oczom ukazał się niesamowity widok.
Szkatułka z monetami
Na samym wierzchu kufra spoczywała lekko uchylona szkatułka wypełniona po brzegi monetami. Zaparło mi dech w piersiach. Rzeczywiście znalazłem skarb! Uchyliłem wieko szkatułki i wyciągnąłem jedną z monet. Jak się później okazało, była to antyczna złota moneta pochodząca z Grecji.
Grecka moneta
Podobnie jak reszta w szkatułce… W tym momencie chciałem krzyknąć, ale w porę opanowałem się, nie chcąc sprowadzać do piwnicy nieproszonych gości. Wyciągnąłem szkatułkę i odłożyłem ją na bok. Skrzynia zapełniona była papierami – starymi obligacjami, aktami własności i przerwo-jennymi gazetami. Skrzętnie wyciągałem wszystkie dokumenty, starając się niczego nie uszkodzić. Po chwili moim oczom ukazał się pokaźniej wielkości przedmiot przypominający koronę. Późniejsze oględziny poparte parogodzinnym szperaniem po Internecie pozwoliły stwierdzić, iż była to korona niemieckich królów, pochodząca z około 1300. roku.
Korona niemieckich królów
Ostrożnie wyciągnąłem wysadzane drogimi kamieniami złote cacko i kontynuowałem wyciąganie dokumentów, gazet i innych papierzysk. Tego, co po chwili zobaczyłem, nie spodziewałem się ujrzeć w najśmielszych snach: trzymałem w rękach nic innego, jak jajko Faberge – dzieło sztuki jubilerskiej, wykonane dla członków rodziny carskiej Aleksandra III Romanowa. Nie wierzyłem,
że było prawdziwe. Z pięćdziesięciu czterech jaj, do dzisiejszych czasów ostało się czterdzieści i były one rozproszone po całym świecie w muzeach i prywatnych kolekcjach. Następnego dnia byłem jedynym człowiekiem, który wiedział, że jaj jednak było czterdzieści jeden…
Jajko Faberge
Epilog
Tamtego dnia miałem szczere chęci udać się na najbliższy komisariat Policji i wszystko oddać w ręce stróżów prawa. Zaczęły mną jednak targać wątpliwości, czy aby na pewno znalezione przeze mnie dzieła sztuki będą otoczone należytą opieką i czy nic nie zginie. Pozostawało też pytanie, czy dostanę list pochwalny, czy może wezwanie od prokuratury. Szczerze powiedziawszy wachlarz opcji nie był za ciekawy. Postanowiłem poważnie zastanowić się nad następnym krokiem, w myśl dobrze znanego porzekadła: „Co nagle, to po diable”. Jednak w miarę jak mijał dzień za dniem, ogarniała mnie coraz większa ochota zatrzymania znaleziska dla siebie. Z drugiej strony wiedziałem, że było to nie tylko nieuczciwe, ale moralnie naganne.
Dwa tygodnie po wykopaniu skrzyni, zabezpieczyłem ją najlepszym wodoodpornym materiałem jaki znalazłem w sklepie budowlanym i zakopałem dokładnie w tym samym miejscu gdzie znalazłem. Każdego dnia myślę o tym bezcennym skarbie, spoczywającym zaledwie osiemdziesiąt centymetrów pod ziemią, trzydzieści metrów
w linii prostej od wynajmowanego przez nas mieszkania. Być może pewnego dnia nabiorę odwagi cywilnej, aby oddać go w ręce władz. Być może…
Kraków 2009r.
Foto: autor
POLECAMY TAKŻE: