Kategorie

Machaj









Kelnerka nie jest zbyt doświadczona, niepewnie rozstawia kieliszki z wódką i szklanki z mineralną na blacie stołu. Ale przynajmniej jest bardzo ładna i cztery pary oczu bacznie ją obserwują, gdy odchodzi od stolika.
Sięgnęliśmy po kieliszki. Milcząc. Nikt jeszcze nie powiedział ani słowa, poza Laborem, który zamówił pierwszą kolejkę. Nie patrzyliśmy też na siebie nawzajem. Obracałem w palcach kieliszek, już pusty. Kuba sięgnął po szklankę z mineralną, śmieszne, ale pierwszy raz w życiu pijemy w aż tak kulturalnych warunkach. Białe koszule, krawaty, ciemne garnitury, nawet paznokcie wyczyszczone. Zazwyczaj wypijaliśmy wódkę lub kilka piw na skraju zagajnika, ubrani w spodnie i kurtki z kamuflażem, z oblepionymi błotem butami i dłońmi wysmarowanymi ziemią.
Ale dzisiaj jest dzień wyjątkowy, dzisiaj pochowaliśmy Machaja. Prosto z cmentarza poszliśmy do najbliższej knajpy. Daję znak kelnerce, po chwili przynosi następną serię kieliszków.



 

To co, za Machaja?... tak jak lubił-zdrowie konia!

Zaszurgotały odsuwane krzesła, na twarzy kelnerki odmalowało się wielkie zdziwienie, gdy ujrzała nas podnoszących lewe nogi i opierających stopy o blat stołu, imitując wkładanie ich w strzemiona. Podnieśliśmy kieliszki.

Szable w dłoń! Zdrowie konia!

Tak podobno pili przed wojną szwoleżerowie, przynajmniej Machaj tak twierdził. Każdą wolną chwilę spędzał w lasach pod Molkierzą, gdzie w 1939 nasz pułk szwoleżerów na trzy dni zatrzymał niemiecką dywizję pancerną. Machaj chodził z wykrywaczem po krzakach i mokradłach, szukał zapadniętych okopów i lejów po pociskach. Wykopywał łuski, odłamki pocisków, guziki, sprzączki, orzełki, ostrogi i podkowy. Czytał pamiętniki uczestników bitwy, na wielkich arkuszach kalki kreślił  plany poszczególnych rewirów leśnych, nanosił miejsca, gdzie znajdował większe skupiska łusek, różnokolorowymi punktami znaczył ważniejsze znaleziska, jak szable czy lornetki. Wkrótce był w stanie wskazać stanowiska prawie każdego karabinu maszynowego czy armatki przeciwpancernej, punktu dowodzenia, drogi odwrotu poszczególnych szwadronów.

A wiecie, w zeszłym tygodniu byłem pod Osiekiem, chodzę sobie po lesie i nagle sygnał... siedem kresek na wyświetlaczu, sygnał mocny, moneta jak nic. Zaczynam kopać, nie ma nic, no to znów za wykrywacz, nie ma nic, ale jest sygnał o dwadzieścia centymetrów dalej, kopię, znów nic, no to idę z wykrywaczem za sygnałem, a on się przesuwa, normalnie przesuwa, bardzo powoli, ale normalnie idzie, jakby w ziemi, po kawałku, powoli, ale idzie..., no to ja szybko za łopatkę i kopię, i wiecie co? Taka jakby wielka dżdżownica, tak jak Machaj opowiadał, rozciąłem ją łopatką, a w środku boratynka. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby dżdżownica połknęła monetę...

Kuba, daj spokój... Tobie też odbija? Zamów jeszcze kolejkę, a nie pierdol...

Machajowi rzeczywiście ostatnio jakby coś się stało. Opowiadał o jakiś wielkich dżdżownicach albo larwach, o gigantycznych kretowinach, które pokryły lasy pod Molkierzą, przysyłał nam smsy i maile, nawet ze zdjęciami, ale myśleliśmy na początku, że sobie żarty z nas stroi. Wypożyczał z biblioteki już nie książki o wojnie i kawalerii, ale coś z biologii, a nawet o UFO. Do mnie, w ostatnim mailu przed śmiercią, pisał o jakiejś chorobie czy zarazie, co zabija żaby, jaszczurki i krety.

Uważajcie, chłopaki... Nie mogę powiedzieć wszystkiego..., ale napijmy się..., jak któryś piśnie słowo, że to ja, to ma przejebane..., znaleźli komórkę Machaja, przejrzeli kompa, będą was przesłuchiwać, może nawet zrobią rewizję. To poważna sprawa, śmierć człowieka, niby od niewypału, ale nie znaleźli żadnego śladu, ale to wygląda jeszcze gorzej, jakby Machaj miał czysty ładunek wybuchowy, wiecie - mafia, terroryzm i te rzeczy...

Bebut to mój przyjaciel, jeszcze od podstawówki, teraz policjant, ale tyle razy z nami chodził po lesie, że chyba można mu ufać. Przełknąłem wódkę.

Bebut, przecież wiesz, Machaj by nigdy nie tknął żadnego świństwa, żadnej urwiłapki, nawet naboje od Ur-35 tylko fotografował, do domu nie znosił ani zapalników, ani niewypałów.

Ale znaleźli go rozerwanego na strzępy, nic ci to nie mówi...

Bebut, zlituj się, nie jesteś na komisariacie!

Ja wam tylko mówię, jak ktoś ma coś trefnego w domu, niech wypieprzy do lasu, nie do śmietnika!

Daj spokój, to niemożliwe, Machaj nigdy by nie ruszył żadnej bomby czy miny, nawet jakby wykopał, to zaraz by was zawiadomił!

No to co go zabiło...?

Przecież ci, Bebut, nie powiem, bo sam nie wiem. Ale to na pewno nie był niewypał, to zupełnie do niego niepodobne. Czwarty czy piąty kieliszek? Teraz chyba kolej na mnie..., ale nie, Bebut płaci za kolejkę i od razu zamawia następną. Wyciągam z kieszeni pogięty papier.

Posłuchajcie, to ostatnia wiadomość od Machaja, przysłał mi maila na dwa dni przed wypadkiem – „nie wiem, co to jest – chyba jakieś bakterie albo coś podobnego, moim zdaniem to jakoś się tym zarażają zwierzęta, to chyba fermentuje, widziałem rozdarte myszy, krety, ropuchy, nawet lisy: najpierw puchną, robią się coraz grubsze, a potem wybuchają...”

To taka przypadłość chyba może też spotkać posła Ryszarda Kalisza – zażartował Kuba, widać wódka zaczęła już działać.

Przestań, ... dokończę: ”...zastanawiam się nawet nad tym, co wydaje się prawie niemożliwe, że to coś bardzo dziwnego, jakby w tym lesie żyły organizmy z obcej planety, których w ogóle nie interesuje nasz świat, żyją jakby poza naszym wymiarem, my ich w ogóle nie interesujemy, siedzą pod ziemią i otaczający ich świat dzieli się tylko na rzeczy, które nadają się do jedzenia, nadają się do seksu i kamienie. Bo zauważyłem, że kamieni nie ruszają, ani nie połykają, ani nie przyklejają się do nich...”

To niby jak, kosmiczne glizdy opanowały las pod Molkierzą, jedzą ziemię jak dżdżownice, pieprzą się między sobą i ze wszystkim co żyje, a jak taka glizda przeleci ropuchę albo kreta, to zwierzak puchnie i wybucha?  - zarechotał Labor. Pozostali też się uśmiechnęli.

I jeszcze udało im się zgwałcić Machaja i dlatego wybuchł – rzucił Kuba śmiejąc się na całego. Wódka rzeczywiście zaczęła działać. Nikt poza nim się nawet nie uśmiechnął, a Bebut strzelił go w pysk. Runął z krzesła na ziemię, przy okazji stłukły się dwa kieliszki. Odciągnęliśmy ich od siebie, kelnerka wyprosiła nas z knajpy.

Wracałem do domu na piechotę, żeby trochę przetrzeźwieć. Koło parku wdepnąłem w coś śliskiego i przewróciłem się. Przyjrzałem się dokładniej, na chodniku rozwleczone było jakieś świństwo, jakby flaki, a pomiędzy nimi walały się żabie nóżki. To chyba ktoś wcześniej ją rozdeptał. Doszedłem do domu, już koło furtki usłyszałem dziwny szelest, w mocnym świetle ulicznej latarni wydawało mi się, że trawnik koło garażu porusza się, jakby coś dużego drążyło korytarz pod ziemią. Chyba stanowczo za dużo wypiłem...


Jerzy Roś

Praca zajęła III miejsce w konkursie Wortalu Poszukiwaczy Skarbów