Nie wszystko złoto, co się święci
Dnia pewnego zamieściłem -w bardzo znanym, lokalnym czasopiśmie "Prawo Twój Wróg"- ogłoszenie w stylu: "Wydobędę nielegalnie każdy ukryty przedmiot; znam odpowiednich paserów, złotników i skorumpowanych urzędników, wogóle mam takie znajomości, że aż strach". Na odzew nie musiałem czekać zbyt długo. Po powrocie z Kościoła, gdy rozmasowywałem sobie właśnie kolana, nagle zadzwonił telefon. Odebrałem błyskawicznie po 14-tym sygnale, gdyż miałem niesamowite przeczucie, iż właśnie tego dnia zadzwoni jakaś starowinka z namiarem na ukryte dobra.
- Ogłoszeniodawca, słucham.
- Tu taka zmarszczona starowinka! -zatkało mnie.
- No OK, babciu, dawaj ten namiar. -zatkało ją.
- No.... ale wie Pan, tak od razu nie można - musimy się spotkać, pogadać... kawka, obiadek, jakieś dobre winko, se... se kupimy. Może spotkajmy się za 2 tygodnie w barze "Kasandra".
- Świetnie, mnie w zupełności odpowiada! -wykrzynkąłem cichutko.
Z niecierpliwością wyczekiwałem ustalonej daty odcinając skalpelem od krawieckiej miarki dni-centymetry. Mój kumpel od kopaczki -Józek- także nie mógł doczekać się rycia. Spotkanie w końcu doszło do skutku. Ową starszą panią niemalże od razu rozpoznałem: 97 letnia Polka o niebieskich włosach z niewypałem zawiniętym w gazetę; moim znakiem rozpoznawczym była skrzyżowana z kilofem saperka zawieszona na plecach. Pani uśmiechnęłą się podchodząc, ja ucałowałem jej słodkawą dłoń wręczając plastikowe, świeżo jumane cmentarne kwiaty.
- Oj, proszę przestać! -zachichotała.
- Ależ taka dama jak Pani zasługuje na całusa.
- Nie o to chodzi - byłam właśnie w toalecie, ale rąk zapomniałam umyć...
Cóż - życie toczy się dalej, więc po obliczeniu pozostałych funduszy i obiedzie w pubie "U Waldka" staruszka rozgadała się; przenieśliśmy się też w nieco bardziej przytulne miejsce, gdzie zawistne uszy konkurentów-poszukiwaczy i oczy konfidentów nie mogły nas wypatrzeć. To znaczy usłyszć. No w sumie - jedno i drugie. Ze względów społecznych oraz moralnych pominę część wieczoru rozgrywającą się w jej mieszkaniu, ale Bóg mi świadkiem - czasem ZA BARDZO poświęcam się dla dobra sprawy!!! Rano przyjechał mój towarzysz. Babeczka wskazała w końcu miejsce. Otóż przy jej wiejskim domku znajdował się od dawna zarośnięty nieużytek (a wierzcie mi - miała ich wiele......), poletko o obszarze ok. 50x100 metrów. Uzgodniliśmy, że zabierzemy się za poszukiwania dnia następnego. Przygotowania do wydobycia trwały 18 miesięcy. Ciężko było zorganizować sprzęt, uzyskąć pozwolenia. Po pierwsze: kontakt z grupą wiecznie nietrzeźwych archeo, następnie koperty z "datkami" dla odpowiednich ludzi z rządowych instytucji, mozolne przekonywania i niekończące się dyskusje z konserwatorem zabytków + niepisana umowa z księdzem, który pobłogosławił osprzęt kopiący. Skrzynka "Wyborowej" za zgodę właściciela terenu + umycie jego auta. W grę wchodziło jeszcze zabójstwo teściowej, jednak w zamian za odstępstwo od tego pomysłu właściciel otrzymał PRLowski korkociąg. W końcu kontakt z serwisem pogodowym - musieliśmy trafić na okres wolny od opadów, mgieł i mżawek, toteż konsultowaliśmy obserwacje polskich meteorologów z naszymi zachodnimi kolegami, a gdy i oni w końcu potwierdzali uzyskane przez nas wcześniej dane - ostatecznym krokiem był kontakt z polskimi góralami, gdyż oni jak nikt inni potrafią przewidzieć zjawiska atmosferyczne. Po pomyślnym porównaniu wyników, całonocnym świętowaniu i oprzytomnieniu tydzień później zaczęliśmy przygotowywania do wyprawy. Może i zmarnowaliśmy półtora roku, ale czasem warto czekać.
- Wie Pan, mój stary zakopał tu przed śmiercią jeszcze garść monet, złotych.
- O, to byłoby bardzo interesujące znalezisko, może wie Pani coś więcej na ten temat?
- Mąż tylko wspomniał, że jego kum miał mu coś wcześniej przekazać i to coś było dużo warte, że niby to tu dla niego zakopał, żeby się rodzina nie wygadała, a tamten miał to potem wykopać, ale tak się kiedyś schlali, że zapomnieli gdzie to!
- Ma Pani jakąś łopatę, moglibyśmy zacząć od razu.
- Jakiejś nie mam, ale mam zwykłą.
- No trudno, dobre i to.
Zaczęliśmy ryć z Józkiem, a że nie posiadaliśmy jeszcze wykrywacza metali - "jechaliśmy" równo całe pole, metr po metrze, na głębokość wbicia łopaty. Babka łaziła za nami milcząco z tajemniczym uśmieszkiem wtykając coś pod wykopywane grudki. Po 3 minutach mieliśmy dość; babeczka niespodziewanie przemówiła:
- Panowie, zapraszam na obiad!
- Oh, w samą porę - dziękujemy bardzo! Padamy z nóg.... upał +34* w cieniu, ciągle na słońcu, udaru można dostać. Ja już cały mokry jestem, Józek też się lekko wilgotny zrobił... Proszę spojrzeć jak pot spływa po jego nagim, umięśnionym torsie.....
- Kaźmirz, nie teraz... - szepnął Józio.
- No tak, ale ja mam tylko wodę. I do tego brudną, bo awaria w wodociągach, to ja z rzeki ciągnę. Reszte musicie sobie dokupić.
Cóż - życie toczy się dalej.
Po obfitym posiłku składającym się z 2 suchych śliwek i kilku liści szczawiu już zabieraliśmy się za dokończenie dzieła, kiedy starsza Pani wykrzyknęłą:
- Mam! Przecież to nie to pole, o ja głupia! Ale żem przynajmniej ziemniaki posadziła.
Z radością powędrowaliśmy na wskazane przez nią miejsce i pełni werwy po odżywczym posiłku zaczęliśmy kopać. Tym razem mieliśmy do przekopania jakiś metr kwadratowy, gdy nagle przypomniałem sobie, iż nasze wykrywacze metalu tkwią przecież poskładane w plecakach. Józio uśmiechnął się na wieść o tym, toteż złożyliśmy w pośpiechu sprzęt i po kilku godzinach zaczęliśmy przeszukiwać wskazane miejsce ukrycia domowego skarbczyka. Słońce w najwyższym punkcie nieboskłonu, żar lejący sie z przestworzy, lecz tym razem nic nie było w stanie nam przeszkodzić!
- Mam! -krzyknąłem niemal natychmiast- złote!
- Niemożliwe, na jakiej głębokości? -zapytali jednocześnie staruszka i wierny kompan.
Zabrałem się za obliczenia, gdyż wskazania wykrywacza pokazywały cale. Słońce skłaniało się już ku zachodowi gdy oznajmiłem pełen nadziei:
- Głębokość... 4 cm!
Józiek padł na kolana szlochając i rozgrzebując ziemię dłońmi. Czerwony lakier z jego paznokci odpryskiwał na wszystkie strony. Nagle oślepił nas nieziemski, żółty blask! Odłożyłem wykrywacz, Józiek odłożył dłonie, staruszka z wrażenia odłożyła szczękę..... sięgnąłem do dołka... sięgnęła też staruszka, ale byłem szybszy! Wyrwałem sekret ziemi, ktory zalegał obecnie w mej garści.
- Monety! Złote!!! 25 złotych!!!!!!
Tak, odkryliśmy ""skarb"". Nieduży, ale... dobre i to. Wymieniliśmy go w najbliższym sklepie: Józiek dostał porcję suszonych śliwek, które tak bardzo posmakowały mu tego dnia, ja dostałem paczkę fajek, a staruszka... dostała za swoje.
Cóż - życie toczy się dalej.
Na tym kończę swoją opowiastkę z przeszłości popijając łyski z lodem, jednocześnie klepiąc po tyłeczku 18-o letnią koreankę, którą niedawno adoptowałem. Zawsze podsumowuję moje bajanie następującym stwierdzeniem, chcąc aby każdy słuchacz (czytelnik) wyciągnął z historii jakiś morał: "Pieniądze to nie wszystko. Jest jeszcze złoto, diamenty i dzieła sztuki ;)".
Yedyny
yedyny@poczta.fm
Większość opisanych sytuacji nigdy nie miała miejsca i stanowią jedynie fantazję autora!