Odkrywcy - Beata Chomątowska
Nikt rozsądny nie wstanie bladym świtem w niedzielę rano, żeby - niezależnie od pogody - błądzić po lasach z saperką i detektorem. Dlatego ci, którzy tego nie czują, mówią o nich: "świry".
Wykrywacz zabrzęczał raz, ostrzegawczo, potem zaczął miarowo buczeć, namierzając znalezisko. Po raz kolejny tego szczęśliwego dnia. Spodziewali się jeszcze jednego naboju, łuski, guzika, w najlepszym przypadku brzytwy albo saperki. Po dwóch miesiącach bezowocnych poszukiwań (jeśli nie liczyć wykopywanych masowo korków po wódce), wreszcie udało im się trafić w miejsce, gdzie - jak ustalili podczas godzin spędzonych w krakowskich archiwach, a później na rozmowach z okolicznymi mieszkańcami - kilkadziesiąt lat temu, w nocy z 10 na 11 września, stoczono chaotyczną i beznadziejną bitwę. Rezerwowy polski batalion, zmierzający pieszo w stronę Nowego Korczyna, otoczyli znienacka nocą Niemcy. Mieli łatwe zadanie - żołnierze byli słabo uzbrojeni, bez dowódcy, zmęczeni po całodziennym marszu. Prawdopodobnie zdradził ich leśniczy - volksdeutsch lub jego żona. Krótkiej i krwawej walki nikt nie przeżył.
Wykrywacz nadal brzęczał. Rozkopywali ziemię, przesiewając palcami kolejne warstwy. Wreszcie, na głębokości pół metra, coś zgrzytnęło pod jedną z saperek. Podłużny, metalowy przedmiot. Bagnet z okresu drugiej wojny światowej, wzór 29. Na pierwszy rzut oka przypominał bryłę gliny, dopiero po konserwacji okazało się, że jest w doskonałym stanie, z widocznym numerem seryjnym.
Pierwsze własne odkrycie Mateusza Szafrańca. Do dziś wisi na ścianie obok zdjęć pradziadka-artylerzysty, uczestnika kampanii wrześniowej.
***
Dariusz Pstuś ma na ścianie zdekompletowaną austriacką rakietnicę z pierwszej wojny światowej, którą wykopał na Pomorzu, w ogródku u znajomych. Na Pomorze trafił już jako poszukiwacz w pełni świadomy. Wcześniej nie wiedział jeszcze, co naprawdę jest jego pasją. Zaczęło się od fascynacji powojennym bunkrem podczas rodzinnych wakacji w Bieszczadach. Później jeździł po całej Polsce, oglądał fortyfikacje, robił zdjęcia, dopytywał się o szczegóły, których nie mógł znaleźć w książkach. Potem obejrzał program telewizyjny o podobnych sobie zapaleńcach. Zaimponowało mu, że można samemu odnaleźć coś, czego inni nigdy mieć nie będą, coś niepowtarzalnego, z historią, z duszą.
Z Grzegorzem Franczykiem było inaczej. Dostał od znajomego polską łuskę z września 1939 r. - Ciekawostka, sam wykopałem - usłyszał. Postanowił, że skompletuje wszystkie typy polskich łusek sprzed drugiej wojny światowej. Zaczął spacerować ze znajomym i z jego wykrywaczem po lasach, kupować militaria na giełdzie. W końcu sam kupił detektor i kopał już na własną rękę.
Z Tomaszem Bruzdą, Mateuszem Szafrańcem i innymi spotykali się w terenie, czasem na ogólnopolskich zlotach. Dwa lata temu założyli nieformalne stowarzyszenie pod nazwą Klub Miłośników Eksploracji i Architektury Militarnej "Rawelin". Klub skupia około dwudziestu osób z Krakowa i okolic - wszyscy, oprócz poszukiwania zaginionych przedmiotów, zajmują się badaniem, inwentaryzacją i odgruzowywaniem podziemnych budowli, wykrywaniem zasypanych korytarzy i tuneli. Ich średnia wieku - od kilkunastu do kilkudziesięciu lat. Największe wspólne osiągnięcie: odkopanie jednego z wejść prowadzącego do poaustriackiej kawerny "Winnica" z 1914 r. - nie zbadanego w całości, największego kompleksu podziemnego w Krakowie. Wnętrze obiektu, zalane wodą, wciąż czeka na eksplorację.
- To podnosi człowiekowi adrenalinę bardziej niż sportowa rywalizacja, nie mówiąc o zbieraniu znaczków czy łowieniu ryb - mówi o swojej działalności Dariusz. - Bo wbrew pozorom nie chodzi o same znaleziska, o dołożenie kolejnego przedmiotu do kolekcji, choć i one są ważne. Najprzyjemniejsze jest samo szukanie, dreszczyk emocji, kiedy słyszysz brzęk wykrywacza.
Ci, którzy tego nie czują, mówią o nich: świry. Nikt rozsądny nie wstanie bladym świtem w niedzielę rano, żeby - niezależnie od pogody - błądzić po lasach z saperką i detektorem.
***
W Krakowie mieszka około 100 poszukiwaczy, z tego może połowa oddaje się tej pasji profesjonalnie - posiada własny sprzęt. Liczba "eksploratorów" w całej Polsce oceniana jest przez archeologów i muzealnych kustoszy nawet na 50 tysięcy, można jednak przypuszczać, że te szacunki są nawet dziesięciokrotnie przesadzone - co najlepiej widać podczas corocznych zlotów. Kiedyś pojawiało się na nich średnio 250 - 300 osób, a ostatnio najwyżej 100.
Polscy poszukiwacze zwykli mówić o sobie, że dzielą się na dwie grupy: bezskutecznie poszukujących i tych, którym udowodniono, że coś znaleźli. Wynika to z nieciekawej sytuacji prawnej: zgodnie z obowiązującymi przepisami, każdy z nich jest przestępcą, gdyż wszystkie zabytkowe przedmioty (pochodzące sprzed 1945 r.), znalezione w ziemi, stanowią własność państwa, a na poszukiwania trzeba mieć zgodę wojewódzkiego konserwatora zabytków. Ci, którzy przekażą znalezisko do muzeum, mogą liczyć jedynie na dyplom, w szczególnych przypadkach - gdy ma ono szczególną wartość naukową lub historyczną - na nagrodę, stanowiącą równowartość 25-krotnej przeciętnej pensji w przemyśle. Do tej pory takiego wyróżnienia nie otrzymał żaden odkrywca - wypłacono jedynie nagrody w wysokości od 1 do 3 tys. zł kilkunastu znalazcom cennych średniowiecznych monet. Prawo unijne jest bardziej łaskawe dla poszukiwaczy: Rada Europy zaleca muzeom i archeologom utrzymywanie z nimi kontaktu i wspólny udział w wykopaliskach, pod warunkiem że działają poza stanowiskami archeologicznymi. W Danii i Anglii muzea odkupują od poszukiwaczy skarbów eksponaty po cenie rynkowej.
Podział na dwie grupy to oczywiście żart. W rzeczywistości w środowisku obowiązuje specjalizacja - jedni szukają złota w strumieniach, inni - wyłącznie monet - na starych traktach, drogach i w parkach. Są też tacy, którzy wolą zatopione łodzie, statki lub pojazdy. Niektórzy przeczesują pola bitewne, jeszcze inni - plaże i wybrzeża. Typowo polska specjalność to podziemna eksploracja - poszukiwania w sztolniach starych kopalń, fortecach, podziemnych kompleksach wojskowych, o które w naszym kraju wyjątkowo łatwo.
Istnieje jeszcze jedna, najgorsza kategoria poszukiwaczy - hieny. Ostatnio coraz liczniejsza. Szukają wyłącznie dla zysku, często na zamówienie. Nie przestrzegają niepisanego kodeksu - dziesięciu przykazań odkrywcy - który nakazuje m.in., aby nie wchodzić w drogę archeologom, nie zostawiać po sobie bałaganu i nie zasypanych dołów, być uprzejmym dla miejscowych. Często żerują na cudzej wiedzy, nie dzieląc się rezultatami poszukiwań. Dla nich liczy się tylko jedno: znaleźć wartościowe przedmioty i otrzymać pieniądze.
Znaleziska nie mają oficjalnego cennika - ich wartość weryfikuje rynek. Na początku lat 90. popyt na militaria, zwłaszcza z okresu drugiej wojny światowej, był spory, później - gdy poszukiwacze, wyposażeni w profesjonalny sprzęt, ruszyli na łowy, przewyższyła go podaż. Dziś na targach staroci za guziki od żołnierskiego munduru i łuski można dostać od kilkudziesięciu groszy do kilku złotych, bagnety, hełmy i szable osiągają wartość kilkudziesięciu-kilkuset złotych. Co innego monety - w tym przypadku ceny wahają się od kilku do kilkudziesięciu tysięcy.
Tajemnicę poliszynela stanowi fakt, że wiele wartościowych przedmiotów wyjeżdża na Zachód, na specjalne zamówienie - zwłaszcza Niemców. Po polskich polach z wykrywaczami krążą też niemieccy turyści. Wyposażeni w dokładne wskazówki, gdzie należy kopać, żeby znaleźć schowaną przed laty skrzynię ze srebrnymi sztućcami albo inną rodzinną pamiątkę.
***
Poszczególne "dyscypliny" poszukiwań (z wyjątkiem sportu uprawianego przez hieny) wymagają nieco odmiennego sprzętu, jednak podstawowym wyposażeniem każdego poważnego eksploratora jest wykrywacz metali, saperka, łopatka albo kilof.
Pierwszy wykrywacz Dariusza kosztował 300 złotych. - Prosta, polska "samoróbka". Potrafił jednak sygnalizować zmiany pogody i temperatury, rozstrajając częstotliwość pracy - wspomina z uśmiechem. Ceny detektorów zaczynają się od kilkuset złotych (dzieła polskich producentów), w przypadku profesjonalnego sprzętu produkcji zachodniej dochodzą nawet do kilku tysięcy. Takie cacko - firmy Garrett, Excalibur, Fisher czy Minelab - ma wszystkie możliwe bajery: dynamiczny i statyczny tryb pracy, automatyczne strojenie, funkcję dyskryminującą (pozwala na eliminację poszczególnych typów metali, co bardzo ułatwia poszukiwania), namierzanie, dzięki któremu łatwiej wydobyć znalezione przedmioty, szerokie spektrum częstotliwości, możliwość zanurzenia na określoną głębokość.... Uznanie odkrywców może zdobyć jednak nawet wykrywacz przeznaczony do samodzielnego montażu, za 80 zł, który zadebiutował niedawno na polskim rynku, od razu zyskując miano handlowego "przeboju".
Oprócz detektora niezbędna jest dobra kondycja (sam sprzęt waży kilka kilogramów, a poszukiwania prowadzi się często w górach, lasach, zatopionych podziemnych korytarzach), odporność na zmienną pogodę, zamiłowanie do historii, umiejętność nawiązywania kontaktu z ludźmi i cierpliwość. Właściwy etap, czyli wyprawę w teren, poprzedza bowiem zwykle drobiazgowa analiza map topograficznych, zdjęć lotniczych, żmudne przekopywanie starych dokumentów i zapisków.
Często okazuje się, że książkom niekoniecznie można ufać.
- Kiedyś przez kilka tygodni przeczesywałem teren w okolicy Biskupic Radłowskich - mówi Tomasz. - Według dostępnych źródeł, w tamtym miejscu polscy żołnierze mieli stoczyć walkę we wrześniu 1939 r., podczas przeprawy przez Dunajec. Jeden z miejscowych pokazywał nawet znaleziony na brzegu zardzewiały karabin. Tymczasem żaden z przedmiotów - a udało mi się ich trochę wykopać - nie pochodził z kampanii wrześniowej. Przez kilkadziesiąt lat rzeka zmieniała bieg, po ostatniej powodzi naniosło sporo mułu, umacniano wały, kilka razy wysadzano most. A i ziemia przecież przez cały czas "pracuje" - dodaje.
***
Mekka polskich odkrywców to Dolny Śląsk, Pomorze, Mazury. Tam jadą wszyscy, którzy w dzieciństwie naczytali się książek o Panu Samochodziku i templariuszach, głodni niezwykłych wrażeń, z naiwną wiarą, że to właśnie im uda się natrafić na skarb Hitlera w podziemnych fabrykach Walimia lub korytarzach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, rozwikłać zagadki Kłodzka czy zamku w Książu. Moment, w którym dociera do nich smutna prawda, że posuwając się szlakiem zatłoczonym niczym autostrada A4, wydeptanym latami przez sprytniejszych od siebie, nie zaspokoją ciekawości, wyznacza - zdaniem doświadczonych weteranów - początek etapu, w którym amator przeobraża się w prawdziwego poszukiwacza.
Małopolska ma opinię terenu mało ciekawego dla odkrywców. Eksploratorzy z Krakowa i okolic zapuszczają się najchętniej na północ albo w Bieszczady. Szukają w rejonach potyczek z września 1939 r. - nad Bzurą i Mławą, w górach, na Mierzei Wiślanej, w Beskidzie Niskim...
Niewielu zostaje w samym Krakowie. Być może niesłusznie.
- Pod cmentarzem Rakowickim, od budynku muzeum AK do fortu "Rogatka" przy al. 29 Listopada prowadzi podziemny korytarz - mówi Dariusz. - Kiedyś wiódł do składu amunicji. Według kilku źródeł, wyjście z korytarza znajduje się w jednym z grobowców. Tamtędy w czasie wojny akowcy wynosili broń dla swoich żołnierzy. Dawniej w miejscu grobów znajdowało się pole taktyczne przylegające do fortu. To tylko jedna z wielu podobnych historii - dodaje.
***
Poszukiwaczy otacza nimb tajemnicy. - Można być pewnym, że jeśli ktoś rzeczywiście znalazł coś cennego, nigdy się do tego nie przyzna - twierdzi Dariusz. Podobnie jak nie zdradzi miejsc, gdzie warto kopać. Nie tylko ze względu na "kulawe" przepisy. Każdy chce mieć swój rejon eksploracji, gdzie zza drzew nie będą śledzić jego ruchów inni odkrywcy z detektorem i saperką.
Najważniejsze jest jednak szczęście. Ten, któremu go zabraknie, nigdy nie wykopie z ziemi wartościowszych przedmiotów niż elementy żołnierskiego wyposażenia, łuski, kule i naboje. A może się zdarzyć i tak, że za cały łup wystarczy kupka metalowych gwoździ, ułamany widelec ze znaczkiem "Geesu" i kawałek współczesnej łopaty. Już lepiej, gdy - tak jak kiedyś Grzegorzowi - trafi się kanister z paliwem, zakopany w lesie przez przedsiębiorczego kierowcę.
Grzegorzowi szczęście dopisywało od początku. We wczesnych latach 90. jego eldoradem stał się Beskid Niski. Odnalazł miejsce, gdzie w 1944 r. stoczono jedną z krwawych bitew. Nikt przed nim tam nie trafił. Zafascynowany patrzył na zardzewiałe, nietknięte karabiny oparte o drzewa, przegniłe plecaki wypełnione sprzętem, maski, części od samochodów...
Najciekawsze polskie ujawnione odkrycia z ostatnich lat: sztandar wojskowy 73. pułku piechoty z Katowic zakopany we wrześniu 1939 r. w okolicach Tomaszowa Lubelskiego, Niemiecki Transporter Opancerzony, wydobyty w 1996 r. z Pilicy w Brzustówce pod Tomaszowem (uruchomiony później w zakładach remontowych Sobiesława Zasady), szczątki amerykańskiego samolotu - "latającej fortecy" znalezione pod Szczecinem, austriacka kopuła obserwacyjna z 1897 r., znaczek rozpoznawczy - "nieśmiertelnik" generała Augusta Fieldorfa-Nila, zastępcy dowódcy Armii Krajowej, samolot messerschmitt wydobyty z jeziora koło Drawska Pomorskiego...
***
- Od dawna mam jedno marzenie: chciałbym zidentyfikować właściciela "mojego" bagnetu - mówi Mariusz. - Wiedzieć, kim był, jak się nazywał, co robił, zanim wcielono go do wojska, w jakich okolicznościach zginął. Próbowałem dotrzeć do ewidencji z września 1939 r., posługując się numerem seryjnym broni, ale dokumentacja z tamtego okresu jest niedostępna. A jeśli to niewłaściwy trop? Przecież mógł odziedziczyć go po zmarłym koledze... Prawdy nigdy nie poznam, ale najpiękniejszy jest właśnie ten znak zapytania.
Beata Chomątowska