Pamiątki z polskiego dworu

Starym, wysłużonym UAZ’em podróżowaliśmy ku nieznanemu, przez kraj zupełnie nam obcy, jednak historycznie z bliskimi sercu każdego Polaka ziemiami. Zapadający zmrok wymagał intensywnego wpatrywania się w drogę, w której asfalt wylewany był wokół wcześniejszych dziur. Na dodatek najwyraźniej zgubiliśmy drogę gdyż wieś, do której mieliśmy dojechać powinna pojawić się dobre 10 km temu.
Pomimo późnej pory zadzwoniliśmy do zagranicznego kolegi w celu wyciągnięcia jak największej liczby informacji na temat tak bogatego depozytu. Skutek tego był taki, że znaliśmy już miejsce ukrycia depozytu – piwnice nieistniejącego już dworu polskiego szlachcica, za pewnym zagranicznym miastem, niedaleko wsi którą o dziwo udało się nawet odnaleźć na mapie.
Decyzja o wyjeździe zapadła bardzo szybko, dwa dni później siedzieliśmy już w busie zmierzającym do zagranicznego miasta, w którym oczekiwał nas znajomy z wynajętym samochodem terenowym w dobrej cenie. Na miejscu przekonaliśmy się, że w tym pięknym kraju dobra cena nie koniecznie musi iść w parze z dobrym sprzętem. W ten sposób staliśmy się użytkownikami UAZ’a na okres 7 najbliższych dni. Z zalet samochodu można wymienić dwie podstawowe – bardzo dobrze wyposażona skrzynka narzędziowa oraz dwa 20 l kanistry na paliwo. Pierwsza zaleta objawiła się ok. 20 km za miastem gdy zjechaliśmy z głównej drogi prowadzącej do stolicy kraju. Dziwnym trafem naszemu kierowcy podczas podjazdu do niewielkie wzniesienie pozostał drążek zmiany biegów w dłoni. Całą piątką oglądaliśmy zjawisko, robiąc sobie całkiem eleganckie selfi z drążkiem, jak i całym pojazdem. Na szczęście dla nas zatrzymał się po kilkudziesięciu minutach koło nas miejscowy kierowca, który po wymianie uprzejmości i poinformowaniu o zdarzeniu naprawił usterkę od ręki. Tym sposobem czas potrzebny na dojazd do celu za dnia stracił się niezauważony.
Wioski jak nie było wcześniej tak nie było jej po kolejnych kilku kilometrach. Posiadane mapy wyraźnie wskazywały, że powinna być przy drodze którą podróżowaliśmy. Zgodnie z mapą za kilka kilometrów powinna być kolejna wieś. Jechaliśmy więc dalej do przodu, omijając dziury w drodze z prędkością pozwalająca w normalnych warunkach na swobodną jazdę rowerem. Nagle przed sobą dostrzegliśmy światło, które po podjechaniu okazało się oświetlonym oknem w chałupie. Ciemność, która panowała na dworze mocno nas trzymała w samochodzie, gdzie czuliśmy się bezpiecznie i w miarę pewnie. Dziwnie wspólnie zgodziliśmy się odczekać do rana i dopiero przy pełnym świetle dziennym podejść do chałupy i zapytać gospodarza o drogę do poszukiwanej wsi.
Jednak rano to nie my tylko nas odwiedził gospodarz. Na dodatek nie sam, a w asyście dwóch dryblasów z psami i siekierami w dłoniach. Zanim rozbudzeni zorientowaliśmy się co się dzieje, kierowca był już na nogach przy samochodzie, a kluczyki niebezpiecznie wylądowały w przepastnej kieszeni jednego z miejscowych.
Spokojnie wyszliśmy z samochodu i czekaliśmy na rozwój wypadków. Groźne miny nie wróżyły niczego dobrego więc trzeba było działać szybko. Tylko w jaki sposób wydobyć kluczyki z kieszeni wiejskiego osiłka? Cały czas milcząc wzrokiem szukałem ratunku, bez pomysłu na rozwiązanie sytuacji, zrezygnowany powiedziałem do reszty chłopaków:
- No to jesteśmy w bladej dupie
Nagle, jak w Seksmisji, po podaniu poprawnego hasła sytuacja zmieniła się z napiętej typu zaraz dostaniemy po mordzie, na luźną w stylu chłopaki czekamy na Was ze śniadaniem i zapasem wódki. Miejscowi słysząc polską mowę zmienili zupełnie swoje podejście, mało tego najstarszy z nich mówił w miarę poprawnie po polsku. Polska blada dupa otworzyła serca nowopoznanych zagranicznych kolegów i to otworzyło bardzo szeroko.
Po wyśmienitym śniadaniu, które naprawdę było wyborne i kolejnej wymianie uprzejmości chcieliśmy uciekać do poszukiwanej wsi. Gospodarz, u którego przebywaliśmy koniecznie chciał wiedzieć po co przyjechaliśmy i jakim cudem mamy takiego „rozpier… UAZ’a”, który nawet jak na ich wiejskie warunki nie nadawał się do niczego. Widząc, że szybko nie wyjedziemy rozpoczęliśmy opowieść pomijając fakt, że interesuje nas odkupienie polskich pamiątek od odkrywców i przekazanie ich odpowiednim organom licząc po cichu, że wrócą do Polski. Jedynie przekazaliśmy informacje o byłym polskim dworze i odkryciu monet.
Gospodarz zamyślił się i po chwili wyciągając cztery butelki samogonu powiedział żebyśmy się nie martwili on wszystkiego się dowie i załatwi sprawę tak żebyśmy byli zadowoleni. Strach nas obleciał niemały – na widok takiej ilości samogonu na stole plus spory zapas w spiżarce oraz z powodu działań nowych znajomych, które mogły wystraszyć odkrywców. Na nic zdały się nasze protesty i nieszczęsne miny. Cztery butelki samogonu zniknęły szybciej niż wcześniejsze śniadanie. Gospodarz ubrał się, powiedział że będzie najdalej za godzinę, a my mamy czekać i częstować się jego produkcją. Normalnie po takim haśle na polskiej wsi obecnie człowiek myśli o mleku, serach czy wędlinach, u nich niestety chodziło o zawartość spiżarni. Cztery kolejne butelki na stole, w czterech różnych smakach, a po wypiciu i określeniu który smak jest ulubionym kolejna flaszka już do ręki.
Na trzeci dzień pobytu u gospodarza – tak, tak na trzeci dzień picia samogonu – wszyscy mieli już dość. Chcąc w końcu wyjechać tłumaczyliśmy, że kończą nam się urlopy, a nic nie załatwiliśmy. W tym momencie nasz nowy kolega powiedział, że on już wszystko załatwił i jak chcemy możemy pojechać z nim to pokaże nam co i jak. W ośmiu załadowaliśmy się do UAZ’a, wszyscy jeszcze na bani i o zgrozo z samogonem wystającym z kieszeni dwóch osiłków. Na szczęście nikt z nas nie musiał prowadzić gdy za kółkiem usiadł nasz gospodarz.
Już po pierwszych kilkudziesięciu metrach przekonaliśmy się jakie z nas są sieroty. Gospodarz pomimo istniejącej drogi „asfaltowej” przejechał na pole, na którym było droga polna o niebo lepsza niż ta którą jechaliśmy. Po chwili byliśmy przed niewielkim wzniesieniem, na którym według wyjaśnień miejscowych miał przed wojną znajdować się dwór szlachecki. Obecnie nic nie świadczyło o tym, że kiedyś w tym miejscu znajdował się jakiekolwiek zabudowania. Wysiedliśmy z samochodu, gdy niespodziewanie kierowca zawrócił i … odjechał. Zaskoczeni staliśmy jak wryci, zupełnie zapominając że pozostało z nami dwóch miejscowych chłopaków. Wytłumaczyli nam, że gospodarz pojechał po gości, których szukaliśmy i przywiezie ich tutaj.
W oczekiwaniu na powrót gospodarza z odkrywcami skarbu postanowiliśmy troszkę poszperać po okolicy. Po wejściu na wzniesienie oczom naszym ukazały się zapadliska prowadzące do dworskich piwnic. Z latarkami w dłoniach weszliśmy do środka licząc na jakieś spektakularne odkrycia. Zawiedzione miny były idealnym odzwierciedleniem naszego badania. Pod ziemią udało się dostać do jednego pomieszczenia piwnicznego gdzie z dwóch stron po zapadnięciu stropów pojawiło się osuwisko cegieł i ziemi. Być może za jednym z osuwisk byłby kolejne pomieszczenia jednak nie mieliśmy ani czasu ani sprzętu aby rozpocząć akcję odgruzowywania piwnic. Wróciliśmy do naszych zagranicznych kolegów, którzy podczas naszych poszukiwań zebrali drewno, rozpalili ognisko i smażyli kiełbasy.
Po dobrej godzinie ukazał się naszym oczom sznur trzech aut na czele z naszym gospodarzem. Z dwóch pozostałych samochodów wysiadło sześciu facetów w wieku ok. 20-25 lat. Piątka ubrana jak na kolejną wojnę w Afganistanie z przywódcą mogącym być posądzonym o terroryzm Palestyńczykiem – z tą różnicą, że do pasa miał przytwierdzone wszystko oprócz ładunków wybuchowych. Gospodarz zobaczył nasze zdziwione miny na widok przyjezdnych i jedynie uśmiechnął się pod nosem.
Szef odkrywców posługujący się inicjałami WJ (czyli Władek J.) przeszedł od razu do rzeczy pytając co nas interesuje. Zgodnie z prawdę odpowiedzieliśmy, że wszystko co jest związane z polskimi pamiątkami. Jedno jego skinięcie wystarczyło aby dwóch afgańców poleciało do bagażnika i przyniosło skrzynkę, której zawartość po uchyleniu wieka odjęła nam mowę. Jakby tego było mało dwójka poleciała znów do auta i przyniosła drugą taką samą skrzynkę. WJ widząc nasze rozdziawione miny zaczął wyciągać i prezentować poszczególne przedmioty. Jednak gdy chcieliśmy wziąć cokolwiek do dłoni zabraniał, tłumacząc że tylko on może do czasu zakupu dotykać tak cenne eksponaty. Po tym jak zapłacimy jego nie interesuje już kto i ile razy będzie kładł łapska na tak pięknych artefaktach. Początkowo przyjęliśmy tłumaczenie za logiczne i dalej oglądaliśmy kolejne zabytki wyciągane ze skrzynek. W ten sposób doszliśmy do prezentacji monet, które zostały wyciągnięte z … sakiewki. Człowiek dbający o inne zabytki wręcz pedantycznie nagle wyciąga sakiewki z monetami, potrząsa nimi, wysypuje na rozłożoną na ziemi reklamówkę i … dalej nie pozwala ich dotykać bo można je zniszczyć. Coś tutaj było nie tak i w każdym z nas zapaliła się czerwona lampka.
Poprosiliśmy o kilka minut na naradę, które zabytki będziemy kupować i oddaliliśmy się na kilka kroków. Jak jeden mąż w tym samym czasie każdy z nas wystrzelił z tekstem, że coś tutaj nie gra. Dziwne zachowanie WJ, czterech dryblasów od niego stojących cały czas lekko z boku wzbudziło w nas podejrzenia. Tylko jak postawić na swoim, jak zmusić ich do tego, że chcemy obejrzeć dokładnie przedmioty, co się może stać jak powiemy, że się wycofujemy. Ich jest pięciu, młodych byków. My w obcym kraju, na totalnym zadupiu, z odkrytą piwnicą dworku, w której nikt nas nigdy może nie znaleźć. No i podstawowe pytanie, co zrobią nasi poznani nie tak dawno kompani. Do tej pory nie wykazywali zainteresowania siedząc dalej przy ognisku wraz z gospodarzem.
Postanowiliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Podeszliśmy do gospodarza i wyjaśniliśmy mu nasze obawy co do zabytków i zachowania przywiezionych przez niego odkrywców. Gospodarz wysłuchał, skinął na chłopków siedzących przy ognisku i podeszli w trójkę do WJ i jego ekipy. Dosłownie po pięciu minutach mogliśmy dowolnie przeglądać i dotykać wszystko co było w skrzynkach.
Mając możliwość dokładnego przyjrzenia się zabytkom od razu w oczy rzuciły się lipne monety. To nawet nie były falsyfikaty tylko jakieś totalne wydmuszki z Chin. Dziękowaliśmy Bogu, że mieliśmy zasięg i mogliśmy je sprawdzić. Szybko też okazało się, że również ordery są falsami. Tego było już za dużo i głośno wyjaśniliśmy, że nie jesteśmy idiotami i nie damy się oszukać. Ledwo skończyliśmy krzyczeć na WJ, a jego czterech kolegów leżało już powalonych przez dwójkę naszych kolegów z zagranicy. Gospodarz trzymając WJ za gardło zadawał ciągle jedno pytanie – jak śmiał oszukać jego przyjaciół z Polski. Twarz WJ wyrażała daleko idące przerażenie, a usta próbowały przez ściśnięte gardło wyrzucić przeprosiny. W końcu gospodarz go puścił, kazał zebrać kolegów i tłumacząc na język Polski – szybko uciekać do samochodów.
Nagle gospodarz krzyknął coś do WJ i ten zawrócił. Po szybkiej wymianie zdań między nimi, WJ podszedł do nas i zapytał jakie ponieśliśmy koszty przyjeżdżając do nich. Bo on chętnie ureguluje wszystkie wydatki. Szok, tego się nie spodziewaliśmy. Nie chcieliśmy od niego żadnych pieniędzy. Wówczas zostaliśmy zaskoczeni po raz kolejny. WJ podszedł do drugiego samochodu i wyciągnął z bagażnika karton z porcelaną. Postawił się przed nami i powiedział, że daje nam ją w prezencie żeby zatrzeć złe wrażenie, szybko dodając że ona jest prawdziwa i wyciągnięta dworu zaraz po tym jak żołnierze radzieccy zajęli majątek.
Okazało się, że porcelana została w ramach wymiany barterowej oddana miejscowym chłopom za samogon, który był najbardziej uniwersalną walutą podczas wojny. Zgodnie z opowiadaną historią dziadkowie WJ mogli zabrać zastawę jednak bez wazy, gdyż z tej oficer wojskowych idiotów ze wschodu zrobił sobie nocnik. Po kilku dniach pobytu z dworu wyszli żołdacy zostawiając ogromne zniszczenia. Powybijane szyby, zniszczone meble, obrazy, książki, których nie zdążyli spalić służyły jako zapas papieru toaletowego – czyli nic nowego jeżeli chodzi o doświadczenia z wojskami radzieckimi.
Właśnie tą porcelanę, zabraną przez dziadków WJ mieliśmy teraz w rękach. Wiedzieliśmy, że nie damy rady legalnie jej przewieźć przez granicę więc poprosiliśmy WJ aby oddał ją w polskim konsulacie z opisem historii jak znalazła się w jego rodzinie.
Pożegnaliśmy się w końcu z naszym gospodarzem i jego znajomymi i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Przez całą drogę każdy samodzielnie przeżywał przygody ostatnich dni. Po zwróceniu auta, dosłownie w ostatniej chwili dopadliśmy do powrotnego busa. Dopiero na granicy, w oczekiwaniu na odprawę, rozpoczęliśmy analizę naszej wyprawy. Wówczas to pojawiła się pewna myśl, która nie daje nam spokoju do teraz. Skoro po wyjściu Rosjan dwór jeszcze stał cały, otwarty, bez gospodarza, to ile pamiątek z niego musi znajdować się w okolicznych domach.
Z tą myślą wróciliśmy do domów i trzymając się jej planujemy kolejną wyprawę mogącą odkryć wiele interesujących pamiątek po polskich mieszkańcach nieistniejącego już dworu.
RSK
POLECAMY TAKŻE: