Piechotą na Rosochę, czyli im gorzej tym lepiej
Sobota, 7 lutego 2004r. Nie możemy tak siedzieć w domu bezczynnie. Zwłaszcza, że znów zaczął się weekend. Ja i Dodek mamy tego dnia podobne myśli - trzeba gdzieś wyjść. Za oknem brak śniegu i temperatura 10 stopni, co jest ciekawostką o tej porze roku. Jednak aura, choć nietypowa jak na środek zimy po prostu przeraża - wiejący wiatr wywracający śmietniki i łamiący gałęzie na drzewach, porywający śmieci na wysokość kilkudziesięciu metrów, do tego co kilka minut ulewa jak z wiadra. Czasem jednak zaświeci słońce, i to chyba przesądziło o opuszczeniu ciepłego mieszkania na rzecz łona nieposkromionej tego dnia natury.
Przede wszystkim brak planów. Mieliśmy jechać do wojcieszczowskich jaskiń, ale PKS nie miał do zaoferowania żadnego porannego połączenia Złotoryja - Wojcieszów. W domu nie będziemy siedzieć. Postanawiamy obrać kierunek: na południe. O godzinie 10.00 opuszczamy Złotoryję idąc ulicą Leszczyńską. Pierwszym charakterystycznym obiektem na naszym szlaku jest staw osadowy dawnej kopalni „Lena” w Wilkowie. Zbiornik ma owalny kształt. Przed laty był dwukrotnie większy, jednak z czasem wody ubyło. Jego dłuższa średnica to 600m, krótsza około 300m. Głębokość niewielka - coś około metra, może nawet mniej. Jednak mułu kopalnianego jest na kilka metrów. Z tego powodu krążą o tym zbiorniku legendy o wysokiej szkodliwości terenu, silnym promieniowaniu i świecących rybach. Te opowieści nie odstraszają okolicznych wędkarzy, ponieważ „Staw Lenowski” obdarza hojnie niemal każdego wędkarza dorodnymi krasnopiórkami oraz karasiami. Czasem można usłyszeć o wielkich okoniach. Sami kilka razy tu łowiliśmy z niezłymi rezultatami, a naszych dwóch znajomych łowiąc z pontonu wyciągnęło kiedyś po około 70 sztuk krasnopiórek i karasi w ciągu kilku godzin! Nie zatrzymujemy się dłużej i ruszamy w dalszą drogę. Od tej pory praktycznie nie trzymamy się żadnego wytartego szlaku, żadnej drogi czy ścieżki. Będziemy przemierzać na przełaj pola, łąki, lasy. Na środku pola znaleźliśmy pokryty lasem pagórek (według mapy: Dębina, 315 m.n.p.m.), na który się wspinamy. Tu zatrzymujemy się na gorącą herbatkę z termosu i pasek czekolady, po czym ruszamy w drogę. Przed chwilą przestał padać deszcz, wyszło słońce. Jednak zaorane pole trochę nas zasysa. I zassało. Zassało mi podeszwę, która w 90% odczepiła się od macierzystego buta. Nawet przez moment nie pomyśleliśmy o powrocie do domu. Trzeba będzie naprawiać, ale nie tu, na środku pola. Stojące przed nami sarny uciekły w las. Jak się okazało wystraszyły się nie tyle nas, co ciężkiej stalowej chmury, którą ujrzeliśmy tuż za naszymi plecami. To był rzut na taśmę: w chwili, gdy przekroczyliśmy ścianę lasu, niebo oszalało. Ulewa jakby ktoś lał z wiadra, połączona z jeszcze silniejszym niż dotychczas wiatrem. Zdaliśmy sobie sprawę, że jednak bezpieczniej było być poza zasięgiem spadających gałęzi. Ale już nie było czasu na myślenie. Musiałem coś zrobić z tą cholerną podeszwą. Dodek obdarował mnie kawałkiem kabelka miedzianego, a ja z plecaka wygrzebałem grubą igłę i dratwę. W końcu udało mi się prowizorycznie zamocować podeszwę systemem sznurków i drutów. Po raz kolejny potwierdziła się zasada ze prowizorki są najtrwalsze ;). Można iść dalej. Wychodząc z lasu wpadamy na ulicę, którą idziemy jeszcze kilkaset metrów moknąc w szalonej ulewie. Docieramy do Parku Krajobrazowego Chełmy, a dokładniej do wsi Leszczyna - w miejsce, gdzie co roku organizowana jest impreza plenerowa – „Dymarki Kaczawskie”. Na środku placu stoją dwie, wysokie na około 15 m i średnicy ok. 10m Dymarki, czyli piece do wytopu metali z rud przy użyciu węgla drzewnego. Wykonywane w zamierzchłych czasach z kamienia i od wewnątrz wylepiane mieszaniną gliny z węglem drzewnym. Ponieważ można wejść do środka, okazują się dla nas doskonałym miejscem na posiłek oraz schronieniem przed ulewą. Od tej pory będziemy często napotykać ślady górnictwa i hutnictwa miedzi. Zainteresowanym polecam stronę www.chelmy.prv.pl opisującą dokładniej obszar parku Chełmy.
Po odpoczynku w piecu, rozpoczynamy eksplorację okolicznych lasów. Znajdujemy przywaloną ziemią ruinę zabytkowego pieca. Oczywiście zapuszczamy się do środka. W snopie światła latarki widzimy pięciometrowy korytarz o owalnym sklepieniu, wykonany z cegieł. Dalej widać tylko gruzowisko. Korytarz został chyba zasypany. Przejść się nie da. Trochę się zawiedliśmy jednak humor poprawiła nam niezliczona ilość wielkich pająków zimujących na stropie. Kilka fotek i idziemy dalej. Przemierzamy las ścieżką dydaktyczną. Co kilka metrów rozstawione są tablice z informacjami na temat spotykanych po drodze kolejnych skał, budowli, szybów i sztolni. Niestety nie mamy zbyt wiele czasu aby zagłębiać się w ich treść. Przed nami długa droga. Tylko dokąd iść? Wspinamy się na ambonę myśliwską, która się okazuje doskonałym punktem widokowym. Z tej wysokości więcej widać. Także nowy cel naszej wyprawy. Oczywiście unikamy przetartych szlaków idąc łąkami i lasami. W pocie czoła i zawrotnym tempie wspinamy się na wzniesienie o wysokości około 450m i już jesteśmy na miejscu. Cel wyprawy osiągnięty.
Ruiny poniemieckiej radiostacji na górze Rosocha to piętrowy, podpiwniczony budynek. Jego ceglane mury usłane są wgłębieniami po kulach z karabinów. W środku ściany popisane są przez nieudolnych grafficiarzy. Jednak gdzieniegdzie widać ślady niemieckiej bytności – pokoje malowane wałkiem we wzorki, a w piwnicy napisy w języku niemieckim. Kilkanaście metrów od głównego budynku stoją cztery betonowe cokoły, które pozostały po metalowym maszcie radiowym. Każdy ma wymiary prawie dwumetrowej kostki. Ustawione są od siebie w odległości ok. 5m, co daje wyobrażenie o wysokości niegdyś stojącego tu masztu. Cały pobliski teren usiany jest małymi bunkrami. W tym miejscu ma się wrażenie, że II Wojna Światowa wciąż trwa. Dlatego Rosocha działa jak magnes na poszukiwaczy skarbów, militariów i wszelkiej maści łowców przygód. Po tak długiej wędrówce głód daje o sobie znać. Rozpalamy małe ognisko, nad którym pieczemy chleb z żółtym serem. Takie wynalazki w terenie smakują jak danie w restauracji czterogwiazdkowej (przynajmniej tak podejrzewamy, bo nigdy w takiej nie byliśmy).
Słońce dotyka horyzontu. Trzeba wracać. Grubo ponad 10 km przed nami. Obieramy azymut na hale fabryczne BOART-u. Znów idziemy leśnymi bezdrożami. Gdy docieramy na asfaltową ulicę zapada noc. Teraz dopiero czujemy zmęczenie i bóle w stawach nóg, które uginają się pod naszym ciężarem. Jeszcze kilka kilometrów i docieramy do Wilczej Góry, potem polną drogą w dół i jesteśmy na przedmieściach Złotoryi. W absolutnych ciemnościach, pełni wrażeń i zakwasów w nogach docieramy w końcu do domu. W każdym mięśniu czujemy te ponad 20km bezdroży. To pierwsza nasza tak duża eskapada w tym roku. Myślę, że będzie ich więcej, bo spodobała nam się taka forma wypoczynku (?). Do tego jeszcze dochodzi wędkarstwo jako życiowa pasja. A więc weekendy poza miastem. Zapowiada się ciekawy rok.Artykuł pochodzi z serwisu Betonet - serdecznie zapraszam