Pokoleniowa mieszanka w drutowanym garnku
1.1
Czy zdarzyło Ci się kiedykolwiek spokojnie wjechać na strzeżony parking, zatrzymać pojazd na upatrzonym, wolnym, pustym miejscu, a następnie spokojnie wyjść, otworzyć tylną klapę, wydostać wózeczek, trzasnąć klapą, otworzyć boczne tylne drzwi, wydostać już nieco zniecierpliwionego Iwę, posadzić to żywe jak srebro stworzenie w wózeczku, oczywiście nałożyć szeleczki niejako usiłując unieruchomić te machające rączki i nóżki? Kliknięcie pilotem.
Już, uff!!!
Niezwykle zadowolony z dokonanych niemal perfekcyjnie czynności,chcesz udać się do zamierzonego celu, nagle wyrasta przed Tobą On - Pan Parkingowy.
„Źle pan tu stanął” -trzeszczy- ”niech pan podjedzie tam”. Na próżno twoje zdawałoby się logiczne tłumaczenia, że Ty tylko na godzinkę, że przecież parking prawie pusty. Widzisz jednak przed sobą męża stanowczego, groźnego, dzierżącego władzę absolutną na tym terenie i żadne argumenty nie przemawiają do Parkingowego, nawet popłakiwanie nieszczęśliwego malucha, który już jechał, a tu wózeczek stanął i jeszcze przyplątał się tu jakiś pan i chyba coś mówi niezbyt przychylnego.
Staje przed Tobą perspektywa ponownego brnięcia przez otwieranie,zamykanie,pakowanie, wyprzęganie a następnie znowu to samo, opędzasz się dychą i mruczący coś tam pod nosem cieć idzie do diabła. Oczywiście jak zjawiasz się po godzinie, parking nadal półpusty. Cieć użera się z innym klientem, głosy podniesione .Stoisz chwilę – trzeba przecież zapłacić.
Podchodzi, klnąc głośno - ”widzi pan k....a, ludzie to by człowiekowi na głowę wleźli.”
I cóż? - Płacisz bez słowa parkowe, przechodzisz procedurę pakowania i jedziesz.
2.1
Pierwszą „maszynę” kupiłem od gościa niewiadomego autoramentu, był znajomym znajomego mego Ojca. Prawie nie odpowiadał na moje pytania, zbywał mnie pomrukami a kiedy pytałem:„czy pan nim coś znalazł” na jego twarzy ukazywał się tajemniczy uśmieszek. Odpowiedzi nie uzyskałem.
Niewiele też wiedział na temat stanu technicznego urządzenia, co ono „może”, ja zaś wówczas nastolatek przytupywałem ze zniecierpliwienia kiedy będę mógł stara wziąć do rąk i pochodzić po lasach, polach i drogach- miejscach bezdyskusyjnie moim zdaniem tkniętych starą i nieco nowszą historią. Zapłaciłem tyle ile żądał. Nie była to suma dla mnie wygórowana. Dysponowałem środkami zdobytymi „własną krwawicą” będącymi poza rodzicielska kontrolą - pracując w wakacje w Norwegii. I oto świat stanął przede mną otworem. Przed oczyma, jak żywe, stawały mi skarby pozostawione przez bogatych kupców, magnatów – najlepiej zakopane gdzieś pod kamieniem, starym dębem, na skraju duktów leśnych, starych szlakach. Wymagało to ode mnie zapoznania się z starymi mapami, zapiskami o które trudno, jednak tu i ówdzie trafiły mi się zarówno mapy jak i historie okolicznych ziem, wszystko to jednak mało precyzyjne i dokładne jak na moje niezwykle wysokie wymagania.
Łaziłem kilka miesięcy. Przywlokłem całą „kupę”złomu. Znalazłem takie miejsca, gdzie niemal każdy metr lasu był naszpikowany metalem,przeważnie łuski karabinowe, zarówno niemieckie jak i rosyjskie od pepeszy, ładownice, resztki masek p.gaz, przerdzewiała do cna broń. Zastanawiam się, co u diabła robiło wojsko w środku lasu, gdzie nagle znajdowałem całe garście łusek: polowania? Powojenni kłusownicy? Może to miejsca stacjonowania Rosjan?
Zdarzało mi się znajdować takie „kwiatki” w środku lasu, z dala od duktów w lesie dość starym, około 100 letnim, lub w miejscach świeżych kilku – kilkunastoletnich nasadzeń. Blisko miasta, podczas jednej z eskapad znalazłem duże skupisko niemieckich łusek z charakterystycznymi znakami SS na pierścieniu przyspłonkowym. Po bliższym zapoznaniem się z terenem z całą pewnością odkryłem, że to poniemiecka strzelnica polowa, z charakterystycznym kulochwytem a następnie miejscami stanowisk strzeleckich. Wszystko to zarośnięte lasem już kilkudziesięcioletnim.
Trafiło się też kilkanaście monet, niektóre nawet całkiem, całkiem i chociaż „znaleziska” były dość skromne, nie straciłem tego dziwnego ciągu do przemierzania przestrzeni i wsłuchiwania się w miły dla ucha dźwięk piszczałki która brzmiała mi chwilami jak róg Wojskiego opowiadający o starych dziejach. - Prędko saperka – kop,kop i już jest za chwilę kawałek końskiej podkowy.
Zaczajałem się u zbiegów starych duktów, na moich mapach niby to starych szlaków, przecie tu musiały popasać karawany kupieckie, oddziały zbrojnych wojów. To tu pewnie dochodziło do bójek, rabunków, kto wie czy jakiś kupiec nie zakopał złota, drogich kamieni, chroniąc majątek przed rabusiami, tym bardziej,że piszczałka co rusz dawała znać o sobie. Zdejmowałem czapkę zlany potem z emocji i ciężkiej fizycznej pracy - wszak przekopywanie metrów ziemi dość twardej, zrośniętej darnią, miejscami nadzianej kamiennymi okrąglakami, to nie takie aj fach.
I cóż, okazywało się jednak, że kopałem w całkowicie nieodpowiednich miejscach, wykopując jakieś bliżej nieokreślone, przeżarte rdzą żelastwo, lub łuski ruskie i niemieckie, a zalegające wkoło skarby pozostawały nietknięte. Wracałem do domu wymęczony, z piętnem niezwykłego wysiłku na umęczonej twarzy, zważając by udać się niespostrzeżenie do swojego pokoju. Tata jak zwykle dorywał mnie - przemykającego ukradkiem i pytał? - Rany Boskie !- co?- rozładowywałeś wagony?!A potem słyszałem jak mówił do mamy -”tak wykończonego to go jeszcze nie widziałem.”
Gorzej, jak dopadał mnie w trakcie przygotowań,lub wyjazdu na poszukiwania, z lekką ironią wypowiadał tą swoja niepotrzebną gadkę: „a gdzież to jedziemy?! Aaa! W poszukiwaniu straconego czasu.”
Dźwięczało mi to w uszach niemożebnie . Jadąc ustalałem plan zemsty; jak to przywożę worek złota i precjozów a zdumiony Tato z wrażenia nie może wypowiedzieć ani słowa, a ja w milczeniu wysypuję zawartość na podłogę i stoję z wyrzutem w oczach patrząc na swojego rodzica. Ha!!!2.2
Po angielsku Gabor mówił - od biedy. W jego języku trudno gadać, wszak madziarski jest ponoć tuż za chińskim, lecz przed naszym - jeśli chodzi o trudność w porozumiewaniu się. Starał się jak mógł, podobnie jak Ty. Dzieliła Was przepaść- jego w wysłowieniu, Ciebie w zrozumieniu tego co chce wyrazić.Twój literacko poprawny angielski płynął skypem w eter, jego madziarsko - angielski przypływał. W zamian za znak przypinany do czapki jednej z kolaborujacych węgierskich dywizji, Ty zobowiązałeś się wysłać Gaborowi pocisk karabinowy z znakiem SS. Przeciwko Tobie niezwykle sprawni w ściganiu przestępstw funkcjonariusze warszawskiego WOP-u rozpoczęli dochodzenie karne. W jednej z przesyłek wysyłanych za granicę stwierdzono obecność pocisku. Oczywiście była to przesyłka od Ciebie do Gabora. Niezwykła czujność wopistów uchroniła ludzkość przed wykorzystaniem „pocisku” do niecnych celów. Machina wymiaru sprawiedliwości z artykułami i paragrafami już prawie Cię doścignęła,gdy oto Tata stwierdził,że nie wierzy aż w taki idiotyzm - dowiedziawszy się o szczegółach sprawy. Szczęście!-Akurat w momencie decydującym zadzwonił do WOP. Szczęście!- W Stolicy miał służbę major odpowiedzialny. Szczęście!- znający ten przypadek, będący w kręgu jego działania. A już była pięknie zszyta teczuszka akt, tuż przed zgłoszeniem przestępstwa w majestacie prawa -prokuratorowi. Po kilku minutach rozmowy,że przecież łuska z wystrzeloną spłonką i z włożonym przez syna czubkiem to przecież nie amunicja - obydwaj byli zgodni – paranoja .
W ten sposób zakończyło się dochodzenie i zdawałoby się nieuchronne oskarżenie. Bo nie daj Panie Boże- jakby te akta trafiły do prokuratora, to znając „wysokie kwalifikacje” niektórych osobników, a do tego jeszcze zbieg okoliczności i Sędzia nie znająca podstawowych cech amunicji oraz nic nie znaczącej użytkowo atrapy- szykował się ładny pasztet.
I pomimo tak nadzwyczaj radosnego finału , nie wiadomo czy nie Jesteś już notowany jako kandydat na terrorystę i w przypadkach uznanych przez decydentów za strategicznie trudne, będziesz inwigilowany, przeszukiwany, przesłuchiwany, przetrzymywany, a następnie wypuszczany i z powrotem te wszystkie......any. Wokół Ciebie będzie się włóczyło co najmniej 2 smutnych facetów obserwujących, czy przypadkiem nie kontaktujesz się, ale u diabła z kim?! Wszak przeciwko Tobie było prowadzone dochodzenie – handel amunicją.3.1
Brzask. Przez okienko chaty wpada chimeryczny promyczek słoneczka. Sołyszko nagle siadł- cosik mu się przewidziało. Krasula już ryczy i wali z ścianę chałupy,kogut już pewnie nie pieje,wróble świergolą.
Oj czas, czas - deski gniotą, oj siennik napełnić już czas,czas. „Przecie dzisioj jade, oj czas, czas”
Mówiłem jej, że snopy z owsianką przygotowane, wywalić by to zimowisko z siennika i napełnić owsianką – ot, co, a na to przecie już czas, czas”- myśli. Zafrasowany niemożebnie zwleka się z barłogu, Bronka też się nagle zrywa – oj, już słonko w oknie – „a przecie dzisioj jedzie”-myśli Bronka. Prędko do kuchni, kilka drewienek i zaraz garnek, patelnia, czajnik. Wszystko się z rąk wymyka a nie dalej jak we wtorek był druciarz, przecie garnek świeżo drutowany, wziął 2 złote i jeszcze jadł kartofle - omasty nie żałowała i pił kwas - myśli wzdychając Sołyszkowa.
Psy chyba tego druciarza zeżrą, przecie jak tylko słychać szczekanie, wycie, jazgot psich mord, wiadomo, że to druciarz. Zaczyna jak zwykle kowalowy Reks basem - już na Podleszczynach a potem już cała wiejska psiarnia Azorów, Morusów, Maksów nawet Murzyn zalegający w stodole ze starości, wywleka się na podwórzec, zawyje, zaszczeka, zanim zejdzie z tego świata. Maniek zakopie go za opłotkami, a Jania, Ania i Misia pochlipią nad Murzynem, wycierając łezki z swych smutnych, dziecinnych buź skrajami fartuszków. Następnie psia hałastra nie widzieć czemu oprowadza druciarza po wsi od domu do domu. Wszędzie jest robota, natłuczonych gliniaków do drutowania- pełno. Aż w tym psim towarzystwie, opędzając się kosturem, klnac pod nosem, druciarz dochodzi do Sołyszków, spocony, wymęczony opada na ławę w przyzbie i dyszy, dyszy. Zmordowanemu mężczyźnie Bronka daje kwas - a niech se popije – myśli, może i taniej weźmie, przecie ten garnek nowy. Kupiła go w mieście w 7-mym roku po wyjściu Niemca. Rok tylko gotowała. Powiesiła na płocie jak zawsze, żeby wysechł. A przecie jeszcze wisiał jeden, dostała go od matki jeszcze przed Niemcem. Maniek pędził Krasulę już na wieczorny udój a to bydle jak nie otrze róg o płot, jak nie strąci prosto na cięciwkę do sieczki. Rozpadł się na kilka części. I ucho odpadło. Misia z płaczem wpada do izby – „matulu! - garnek!”
Łza się w oku kręci Bronce, jak najpierw zbiera skorupy do zapaski, potem zawija je wszystkie pieczołowicie w płachetkę, a jeszcze jakieś okruchy gliniaka znajduje, Maniek w milczeniu przynosi jeszcze kilka okruszków, dokładając do płachetki.
Siedzą potem na ławie i nic nie mówią. Sołyszko - dwa dni słowa nie mruknie. Ot baba. Narobiła kłopotu. Przecie garnek miała wieszać od strony krzaków. Tam by Krasula nie wlazła. Strata tylko. Ale żonka wie jak ze swoim trzeba .
Już na trzeci dzień Sołyszko nic nie mówi o garnku, już z sobą gadają, dzieciaki przy śniadaniu spoglądają jeden na drugiego, oczka szelmowsko błyszczące, buzie uśmiechnięte. Bronka kładzie
podpłomyki każdemu sprawiedliwie po dwa. Maniek nakłada na chleb twaróg, Sołyszko chlipie zalewajkę z wczorajszego obiadu, a o garnku- już ani słowa. Dzisiaj jednak już inaczej, trza się spieszyć, Mańka budzić. Śpi z dzieciakami w stodole . Czas.. czas..
Maniek jednak sam wstał i już Gniadą oporządza, chomąto założone. „Oj, szelki miał założyć” - mówi Sołyszko. „Przecie jedziecie do miasta, a tam zawsze chomąto, tak jakoś lepiej” – mówi Maciek. „A niech ta” – mruczy Sołyszko. Oj udał się chłopak. Zaradny, wszystko już umie, niedługo trza będzie dziewuchę szukać .Zawczasu jeszcze, zawczasu – śmieje się Bronka. Jeszcze tylko 4 worki ziarna na furę, pojeść trochę, napić i wioo.....do miasta.
3.2
Michaś, Jędruś, Jerzyś i Jurek- dlatego Jurek żeby nie było dwóch Jerzysiów - siedzieli na wapiennym murku przy bramie. Przed nimi chodnik i główna ulica nazwana ku chwale wyzwolenia od Niemców, którzy opuścili miasto i okolice, niespełna 8 lat wcześniej a właściwie nie opuścili tylko uciekli okupanci przebrzydli, pozostawiając co niemiara dóbr wszelakich nie tyle w mieście ile w okolicach.
Jednak tu, z obiektów interesujących naszą czwórkę, pozostawała tylko stara Jajczarnia. Gipsiarnia, Druciarnia – te firmy były poza kręgiem zainteresowania. Niemcy pozostawili następnej władzy niejako zgniłe jajo potocznie zwane zbukiem w postaci kilkuset tysięcy tychże zbuków poukładanych w papierowych wytłaczankach, a następnie eleganckich drewnianych skrzynkach z wymalowaną gapą na każdej. Zajęta utrwalaniem nowa władza, nie wiedziała co z tym fantem robić, być może niektóre jaja były kiedyś dobre, jednak zalegając w skrzynkach kilka lat prawdopodobnie jako żelazny, strategiczny zapas stały się prawdziwym zgniłym jajem.
Zbuki były łatwe w pozyskaniu, gdyż jajczarni pilnował stary Buba i sobie tylko znanymi drogami, nasza czwórka dostawała się przez wysoki, jeszcze poniemiecki płot, a raczej dziurę w tym płocie. Jak Bubie kazali dziurę zadrutować, to chłopcy oddrutowywali i już byli w jajczarni, gdzie uzyskiwali wspaniałe pociski. Rozprysk zbuka na koszulce lub spodenkach powodował niezwykłą koncentrację smrodu niespotykaną dotychczas w atmosferze.
Rzeczy z reguły nie nadawały się nawet do prania, gdyż po praniu, gotowaniu, ustawicznym wietrzeniu pozostawał i tak charakterystyczny smrodek i delikwent za żadne skarby nie nałożył na siebie trafionego pociskiem ciucha.
Zbuko- atak, pod względem efektu, można było porównać do współczesnego napadu z bronią w ręku, gdyż powodował on niepowetowane straty. Uzyskanie nowych, a nawet używanych spodenek czy też koszulki było teoretycznie niemożliwe a ogólnie ciuchy w tym historycznym czasie i do tego w tym miejscu Europy nie były w kręgu zainteresowania osób odpowiedzialnych za zaopatrzenie. Ba, pozostawało jeszcze odium niesławy dotkniętego zbukową napaścią właściwie już całkowitego denata, eliminowanego przez miejscowy establiszment, a w bogactwie nazewnictwa -„smrodek” było określeniem najłagodniejszym, przeważnie używanym przez dziewczęcą stronę towarzystwa.
Dla chłopaków, ciekawsze były skarby pozostawione w okolicach miasta. W odległości kilku kilometrów, w pobliskim lesie były magazyny zbrojeniowe wysadzane przez Niemców podczas zbliżania się frontu, niszczone nalotami aliantów – jednak niecałkowicie.
Tam to, nasza czwórka powiększana o Jóźka i Antka- sąsiadów z podwórka - często penetrowała las. Znajdowane skarby upychane były jak zwykle w ścianach dużej opuszczonej stodoły budowanej onegdaj z kamieni wapiennych. Dziurawe drewniane wrota, oraz dach przez który widać było nocą całkiem dokładnie gwiazdy na niebie sprawiały, że obiektem nikt się nie interesował. Był nikomu niepotrzebny. Prawdopodobnie nakłady na remont przekraczały wówczas możliwości właściciela, a zresztą nie wiadomo było czyja jest stodoła jak i czyje przylegające pole z starym sadem owocowym, a jak nie wiadomo czyje to pewnikiem pożydowskie. Upychanie łupów po murach wapiennych, to nie pomysł naszej czwórki. Znajdowano tam chowane pociski i broń z okresu I wojny, w ten sposób kontynuując niejako narodową tradycję zbieractwa i upychania, wszystkie znalezione skarby znajdowały miejsce w wapiennych murach stodoły. Hełmy i pasy z przeróżnymi sprzączkami zalegały w skrzyni dla niepoznaki przykryte starymi, brudnymi szmatami. Teraz już nikt tego nie przynosił, gdyż w lesie leżało tego pełno, hełmy, czapki, oficerskie mapniki, ładownice, a nawet lornetki, w miejscach często niespodziewanych, a przecież to wszystko było niby dokładnie sprawdzone i zrabowane przez zwycięskie wojska, następnie rodzimych saperów. Wśród upchniętych min przeciwpiechotnych i czołgowych, pocisków takich i owakich, trotyli i wszelakich innych wybuchowców w laskach, kryształkach, kostkach, proszku - poczesne miejsce zajmował niemiecki karabin maszynowy Mg 34. Nocą przywleczony z lasu, następnie czyszczony i polerowany przez 7-mio letniego specjalistę. Józik, a o nim mowa, był znawcą wszelakich mechanizmów. Tato Józika jeździł prawdziwym BMW Sahara z dużym bocznym koszem, a nasz mechanik nie raz ścigany zazdrosnymi spojrzeniami koleżeństwa czyścił, szorował maszynę. Tato pozwalał mu niekiedy dokręcać śrubki od błotników, aż ten utwierdziwszy się w opanowaniu wszelakich już tajników, zaczął grzebać kluczykami przy zapłonie i innych mechanizmach tej wówczas kosmicznej maszynerii i dokręcać, dokręcać.
I tu okazało się, że wszedł na wyżyny swych wyjątkowych zdolności, a ojciec utalentowanego mechanika kilka dni spędził na rozszyfrowywaniu zawiłej, przebiegle uknutej przezeń szarady. Cóż, że Józik kilka dni nie mógł usiedzieć na pupie. W jego oczach jednak, dalej jawił się błysk na widok smaru, czarnych, zaolejonych szmat i rożnych narzędzi, a wśród Towarzystwa nie utracił bynajmniej należnego szacunku,wręcz przeciwnie. Otóż tenże MG, pomimo wielkiego respektu jaki wzbudzał - korcił i nęcił. A przeróżne związane zeń plany spędzały sen z oczu zainteresowanych. Ale niestety - ze strzelania nici, nie ma zamka. Do zabawy w wojnę za ciężki, trzeba we dwóch a nawet trzech nosić. Poza tym coraz trudniej chowało go się w murze, gdyż przybywało innych skarbów mniejszych i większych, i robiło się mało miejsca i tym samym eksponat w każdym mijającym dniu tracił na znaczeniu i coraz częściej każdy z wtajemniczonych wpatrywał się w złożony przez Józika kaem, z coraz większym znudzeniem. Nawet poważny, wojenny wygląd potężnej broni ustawionej na trójnogu, wyposażonej ponad metrową taśmą oryginalnych naboi, którą pomimo braku zamka jakoś tam Jóźko mocował - wzbudzał coraz mniejsze emocje i zadowolenie z satysfakcji posiadania. Stawał powoli rzeczą nieprzydatną i z wszech miar niepotrzebną. Jednym słowem- zawalidroga. Nie wiadomo w końcu kto wpadł na ten iście szatański pomysł.
3.3
Czwartek – dzień targowy.
Już zaczynają zjeżdżać chłopki świętokrzyskie, toć już po 6-tej. Wiozą kury, gęsi, kaczki, jaja, gomółki twarogów świeżych i suszonych, jakieś wyszywane makatki, wyplatane kosze z łyka i wikliny, króliki i skórki z nich, swetry i motki wełny, cała masa innych wyrobów mniej lub bardziej potrzebnych - jak za Kongresówki, Galicji, Guberni, wszystko jeszcze wedle starego wzoru. Furki małe, a koniki i małe i duże, gniade, srokate, kare. Niektóre konie większe - jak gadają z UNRY. Zjeżdżają różni handlarze, oszuści, karciarze, szewcy, krawcy, stolarze.
3.4
Wszystko przygotowane, MG zawinięty w kolejarski płaszcz ojca Jurka, trójnóg w starym pocztowym worku wywleczonym z którejś piwnicy, wszystko to wiezione wózkiem, tym razem służącym jako narzędzie realizacji konkretnie wyznaczonego celu. Widząc te cztery niewinne pacholęcia przemykające się z wózeczkiem opłotkami, nikt nawet nie przypuszczał co tu jest ukartowane. Trasa przejazdu ściśle wyznaczona – za ogrodami, urzędem, szkołą, potem przez wąskotorówkę ale żeby nie widział ojciec Jędrusia, maszynista lokomotywki lub raczej lokomotywek, a następnie klinkierem koło pompki i już główna trasa, gdzie spotykały się wszystkie niemal drogi prowadzące do targowiska z południowej części miasta.3.5
Sołyszko przygaduje do Gniadej: ”wleczesz się łachmyto, a owies to wczora żarłaś, jak ci Maniek podsypał”- Ckni się za Mańkiem, szkoda, że nie zabrał chłopaka. Przydałby się. Nie wiadomo czy Gibowski nie każe worów nosić do piwnicy, albo nie daj Boże na strych, juści on psiajucha nie przepuści człowiekowi. Chyba każe zwalić do magazynku w podwórcu, koło pieca. Kazał przywieźć w czwartek, bo w piątek jedzie do młyna. Przecie tak gadał -pociesza się Sołyszko. Maniek to z worami śmiga, że ho- myśli. A bogać tam, przecie musi z Krasulą na miedzę i cielaka przypalikować, drobiazg jeszcze za słaby, nie nie zdzierży - myśli o dziewczynkach, jak i o synu.
Furka toczy się pod górę coraz wolniej, wolniej... . Drugim razem już puści Mańka samego, da radę.
Wapienny pył bizorędzkiej dróżki przydymił wory zboża, brwi i czapę woźnicy. Gniada też cała w pyle, ale od czasu do czasu łypnie okiem na gospodarza zdziwiona, że mało wygaduje, lejcami nie wali - „śpi pewnie” - myśli mądre stworzenie. Ale gdzież tam, za chwilę dostaje lejcami w zad i musi trochę szybciej. Jej samej też się ckni.
Teraz już z górki w dół, potem jeszcze trochę i Pompka. Pewnie gospodarz da popić, sam przecie też pije ze źródełka. I oto już Pompka - akacje, stare dęby, zadaszenie nad źródełkiem. Furka powoli toczy się doń... prrrr.. - już są. Sołyszko nabiera wodę do małego drewnianego cebrzyka, daje pić najpierw Gniadej, potem sam kładzie się na ławeczce nad źródłem i chciwie popija – kilka łyków - chwila oddechów, westchnięć i znowu – łyk, łyk i tak parę razy. A woda w ruczaju czyściutka, kilka metrów głębokości - oj mają tę wodę smaczną, szkoda że w wiosce takiej nie uświadczysz - myśli. Najlepsza u kowala, ale to szmat drogi na Podolszyny. Nieraz Maniek pojedzie, nabierze do konwi i przywiezie.
Nabiera się samemu, kowal nie każe pytać...przecie to woda. „Wszystkich jest” – gada.
Żuraw stoi tuż za kuźnią, już widać z daleka czy ktoś nabiera – dziób żurawia schodzi nisko a bliżej już, jak go zasłonią stare wierzby, to słychać skrzypienie niesłychane, i wiadomo - ktoś wodę czerpie. Na początku,jak nowy żuraw stawili, zaraz po wyjściu Niemca, kowalowa cały czas gderała, że piszczy nie do wytrzymania, potem przestała, a nawet jak Jaśko już z wiadrem smaru szedł, żeby widlenie i drąg wysmarować - nie przyzwoliła. „Lepiej słyszeć jak piska, może złodziej jaki”. Oj mądra Baba - myślał kowal. Wszystkie te wspominki stawały przez Sołyszką, a Gniada przypominała mu o swoim istnieniu wpatrując się mądrymi brązowymi ślepiami, waląc od czasu do czasu przednim kopytem o ziemię.
W tym miejscu zielona i wilgotną. ”Ot, przechera. Owsa chce pewnikiem. Przecie Maniek dał rano całą miarkę, trochę dużo ale niech ta... a ty teraz znowu chcesz” - gderał Sołyszko zapinając uzdę i wkładając Gniadej do pyska wędzidło. Obroku dostanie u piekarza, jak będą z Gibowskim dobijać cenę, chłopak przygotował z pół wora sieczki, a jak Ojciec nie patrzył, sypnął jeszcze ze dwie garście owsa. Ale niech tam – miał słabość do chłopaka.
Za chwilę już furka znów rozpoczęła swą mozolną drogę do celu.3.6
Na posterunku spokój.
Funkcjonariusz Józef Pałka, walił co chwila łapką tłukąc bez opamiętania siadające na stole muchy.Psia mać! - myślał. Dzisiaj przecie targowisko, a on zamiast tam być, ustawiać przekupki, chłopków, ścigać dzieciska- usiłujące za wszelka cenę ściągnąć ze straganu a to marchewkę, a to czosnek, czasem nawet cebule bo gruszek, jabłek, śliwek jeszcze brak; siedzi niczym muchołap jaki, a tu co chwila przejedzie furka, to znowu bryczka z babami, to na oklep lub pod siodłem samotrzeć jacyś jeźdźcy – wszystko ciągnie na rynek tuż przed zakratowanym oknem posterunku w którym tkwi Pałka, wściekły niczym Burek, któremu sprzed nosa zabrano michę lub kawałek kiełbasy.
Będzie Komendant żałował. Areszt przecie pusty, a komendant Zawacki zawsze powtarza: ” jak nikogo tam nie ma, to znaczy że milicja nie działa, nie zwalcza wroga, który coraz bardziej oplata swoimi kapitalistycznymi mackami naszych obywateli i w mieście i na wsi” - powtarzał już teraz w stopniu porucznika komendant posterunku milicji. Co prawda Pałka nigdy nie widział na własne oczy kapitalistycznych macek – to musi być niezgorsze diabelstwo – myślał, a jak mówił Zawackiemu - ”u nas panie Komendancie takich macek nie ma, bo nie widziałem” - ten spoglądał na niego dziwnie i mówił: ”oj, jakiście dureń starszy strzelcu.”
Samogonkę to komendant pił, a nawet zagryzł kiełbasą, jak Pałka dostał awans na starszego, bo tak to był tylko zaledwie strzelcem.
Jak już się Komendant dokładnie upił, to zaczął wyśpiewywać takie smutne pioseneczki, jeszcze sprzed wojny, a okno i drzwi kazał szczelnie zamknąć, żeby ci z przeciwka nie słyszeli.
„Starszy strzelcu...” – bełkotał - „cieszcie się. Jeszcze tylko możecie awansować na kaprala i szlus...”. A dlaczego szlus, tego się nowo awansowany milicjant nigdy nie dowiedział – usłyszawszy po raz kolejny- „oj, durniście Pałka.”
W dniu dzisiejszym, komendant razem z trzema posterunkowymi wyjechał do województwa, wrócą pewnie po południu, ponoć mają fasować nowe karabiny, ale nie dla niego. Jego mauzer stał koło pieca – wypucowany z nowym paskiem, nie parcianym, ale skórzanym, poniemieckim. Zimą zabrał pasek dzieciskom od saneczek, bo jakże to, wojskowa rzecz a przy sankach. Płakały dzieciaki, ale nie wzruszyły milicyjnego sumienia. W obłędzie coraz większego natłoku przeróżnych myśli ogarniała jednak naszego funkcjonariusza ludowej władzy coraz większa apatia, wręcz zniechęcenie i nawet ta wielka odpowiedzialność na nim ciążąca, nie rekompensowała utraty udziału w cotygodniowym targowisku. „Jak nas tu nie ma, to pamiętajcie Pałka – wy tu jesteście komendantem. Wiecie, że ciąży na was ogromna odpowiedzialność- starszy strzelcu!”. Dźwięczały mu w uszach pełne grozy słowa zwierzchności głoszone na odchodnym „ogromna odpowiedzialność, macki, kapitaliści” i gdyby nie to,chociaż na godzinkę, no może dwie - wyskoczyłby jak z procy z posterunku - prosto na rynek. Może zamknę sień i trochę przysnę – pomyślał, a wymęczony zmartwieniami umysł coraz bardziej skłaniał się ku odpoczynkowi.
Już miał się zwlec z krzesełka i zamknąć drzwi na zasuwę - gdy wtem – zerkając jeszcze na odchodnym w okno – zamarł. Oto środkiem głównej ulicy, najpierw obok tych z przeciwka, następnie zaraz przed posterunkiem człapie kara kobyłka ciągnąca furkę na której siedzi chłopek ucinający sobie drzemkę pochylony nisko nad kolanami. Prócz drzemiącego jakieś wory, a tyłu na furce rozparty niczym basza kaem stojący na trzech nogach .Wygląda jucha - jakby nacelowana w posterunek.
Pałka przypadł do podłogi, doczołgał się do pieca, ujął w dłonie karabin, cofając się tyłem wbiegł do sionki. Po chwili wystawił głowę zza węgła, oczekując na pierwszą serie. Jednak tu spokój, tylko jakaś babina pamiętająca wojnę polsko -sowiecką, żegnała się mówiąc: ”Panie Boże, znowu taczanki”. Za furką biegną dzieciaki.
Dobiega - widząc wcześniej, że kaem nie obsługiwany, lufa sterczy tym razem do góry, a na furce tenże sam woźnica. „Stój!! Ręce do góry !!” – wrzeszczy. Strzela z mauzera nad głową przestraszonego chłopka, trzymającego ręce już w górze, zgodnie z rozkazem rozjuszonego napastnika. Ulica całkowicie pustoszeje, trzaskają zamykane bramy, okna, drzwi, przebiega dwóch pod bronią z naprzeciwka komisariatu, gdzie rozsiadł się Urząd Bezpieczeństwa, podchodzi powoli kapitan Łapa - dowódca ubeków z naganem w ręku. „Co się dzieje?!!Gdzie Zawacki?!!” - łamiącym się głosem, dysząc odpowiada, że komendant w województwie, że wzywali. „Co?!! - W czas rynku?!!Pomóżcie tam Pałce!” – rozkazał swoim dwóm. Biedny, Bogu ducha winien Sołyszko stał się nagle wrogiem ludu, z bronią na wozie wjeżdżając do miasta .. itd., itd.
„A co wy tak dyszycie?!!” „Bo leciaaałeem za tym baanddddyytą” – dyszy dalej Pałka.
Porucznik ogląda MG, po chwili widać rozczarowanie na twarzy - ”Jest bez zamka” - mówi, ale już groźnie przewiercając wzrokiem trzęsącego się z emocji i strachu strzelca – „Przeszukajcie, a dokładnie -wóz i tego bandziora. Schował pewnie gdzieś zamek,może w worach, w zbożu. Mieliśmy już takich co w owsie przewozili karabiny i granaty”- zapomniał dodać, że byli to partyzanci, a cała akcja - miesiąc po zakończeniu wojny.
W głowie ubeka nadal wkoło istniał wróg pragnący przejąć władzę nad uciemiężonym narodem. Jeden z młodych ubeków skoczył na furkę, obmacał dokładnie wory – „nie ma” - towarzyszu dowódco. Sołyszkę, raz już obszukanego przez starszego strzelca, jeszcze raz dokładnie obmacali. „Przeciem niewinny.” - łamanym głosem usiłował coś wytłumaczyć chłopek. „To jakieś łobuzy wrzucili na furkę”. „Łobuzy,łobuzy – a nie mógł to batem przeciągnąć??!!Przywieźć kaem na posterunek??!” - słyszy Sołyszko bardzo akuratną odpowiedź. Coraz bardziej się mota - „dzieciska czekają, żona i trójka drobiazgu” .Furką powozi już młody ubek – „do nas, czy do nich?”- pyta towarzysza kapitana. ”Prowadź do nich” – już mniej zainteresowany sprawą odpowiada dowódca ubeków. Po chwili furka wjeżdża przez bramę na placyk za posterunkiem, zaś nieszczęsny woźnica pod bronią idzie do aresztu.
Przygląda się temu niezmiernie zdziwiona Gniada, którą nawet wystrzał karabinu nie zbił z pantałyku. Biedne konisko, wprawione jeszcze za źrebaka w różnych kanonadach najbardziej zdenerwował fakt przejęcia lejcy przez całkiem obcego ubeka i wprawdzie jej końska dyscyplina nakazywała posłuszeństwo, to strzygła uszami i kilka razy szarpnęła furką, mało nie zrzuciła z kozła powożącego żandarma.
3.7
Starszy strzelec Józef Pałka siedzi przy kubku kawy zbożowej, już spokojny, już nie dyszy.
W areszcie siedzi lamentujący chłop, fura z bronią zabezpieczona, dopiero to będzie jak wróci komendant. Pewnie pochwali...... Dobrze, że nie szedł na ten rynek, bo jakby tu rozpoczęła się strzelanina....zimny pot oblał starszego strzelca, zadrżał cały ze strachu, widząc się w areszcie pod kluczem razem z Sołyszką. „Panie oficerze, konisko nieodprzęgnięte, głodne, tłucze kopytami, niech pan puści” - lamentuje chłop. ”To nie ja, to łobuzy jakieś”. ”Puści, puści”- powtarza Pałka dumny ze swej nieograniczonej władzy.
„Nie trza było knuć przeciw władzy. Mówił dowódca,żeby batem łobuzów przeciągnąć?!!”
„Broń po Bożemu przywieźć tu! Na posterunek. ”- perorował. A teraz to -”puści,puści”.
Chłop jednak z uporem powtarzał - „Panie, zwierzę głodne, wody mu trza dać, już tu do okna się tłucze, przecie widać”. Pałka przez kratę zerka. Jako syn gospodarski z „koniami obeznany” jak to mówił, widzi, że kobyłka coś zniecierpliwiona, widzi też, że zadbana pomimo wapiennego kurzu, który równiutko pokrywał zniecierpliwione zwierzę. Zgrzebłem widać i kłąb przejechany i po bokach i na brzuchu też konisko „zgrzebłowane jak trza”. Grzywa i ogon wyczesane, oko znawcy dostrzega nawet ślady po zapleceniu, co mu grzywę jak Biskup przyjeżdżał dzieciska z Bronką zaplotły, tak i ślady na włosiu trochę pozostały. Maniek- zaraz po Biskupie rozplótł -„bo się konisko umęczy„ - gadał, a dzieciaki wołały żeby nie rozplatać, „bo Gniada taka ładna”. „Popatrzcież, no dobrzy ludzie. Chłopek z takiej zakutej wsi a konisko akuratne, choć już starawe” – dziwował się Pałka.
Zaraz stanął przed nim jego dom, dwa konie oba też mogły chodzić pod siodłem. Pamiętał, jak ojciec wołał – „Józek! Weź Korala, do miasta jadę”. I Józek brał garść owsa i skradał się
na łąkę, gdzie rządził dumny Koral. Ścieee..... ściee. Koń podchodził rżąc, poznając Józka, jednak czujny niezwykle, każdy mięsień ogiera gra, jeden ruch i wiadomo - „Pójdzie i tyla”.
Powoli podawał mu owies, szybko uzda na pysk, munsztuk i koń był jego. Siadał na oklep i za chwilę przed domem.
3.8
Zakuję go, podprowadzę pod furę niech opatrzy kobyłę.
„Chodźcie Sołyszko, ale jak tylko będziecie próbować uciec” – zastrzelę. Prowadzi chłopa pod bronią do fury – Gniada rży, tupie, dzwoni uprzężą, zniecierpliwiona nie widzi, ze jej właściciel w opresji i to poważnej. Po chwili stoi rozprzężona, uwiązana tylko na rzemieniu przez szyję, worek z obrokiem na łbie, przedtem oczywiście woda, którą gospodarz pod karabinem przynosi i już znów w areszcie.
„Panie oficerze, a co oni mi zrobią? Chyba dzisiaj puszczą? Przecie żona i dzieciska zamartwią się a i Gibowski czeka na zboże, przecie jutro jedzie do młyna”. Strzyże uszami Pałka – no ładne rzeczy, jeszcze i Gibowski – to przecie teść komendanta. Mówią, że Komendant pisał do województwa, bo jak gadają - Gibowski to kapitalista, a oficerowi milicji z wrogiem klasowym stykać się - to się nie godzi. W końcu wyrazili zgodę na ślub urzędowy Michała Zawackiego p.porucznika, Komendanta Miejskiego posterunku Milicji Obywatelskiej, z Danutą Gibowską, córką piekarza. Ponoć jak już goście byli dobrze wstawieni, a Zawierucha na akordeonie z trąbką, skrzypcami i bębnem ciął obertasa – para młodych z rodzicami i świadkami willysem do Zachojny. Tam proboszcz Kamiński udzielił młodym już właściwego ślubu, ku radości rodziców obu stron, a ogromnej niechęci pana młodego, chcącego się wyrwać spod kościelnej konieczności. Tylko przepastne oczy Danusi, jej prośby, pieszczoty, oraz przysłowiowy święty spokój spowodowały cichą zgodę komendanta.
3.9
„Kto tam wali u diabła?” - zniecierpliwiony Pałka otworzył okienko - „a to pan komendant”- otworzył szybko drzwi, następnie pobiegł pod bramę – milicyjny willys wtoczył się powoli na podwórko. Z porucznikiem wrócili trzej funkcjonariusze i oficer z województwa. Przez telefon zdążył już Pałka wyjąkać o aresztancie i kaemie i niejakim Sołyszkiem z koniem, kaemem, furą - pod jego nadzorem tu, na miejscu.
„Gdzie kaem?” Podchodzą pod furkę. „Fiu, fiu” – pogwizduje ten z województwa, ale maszynka …. Zawacki podnosi kaem ogląda – „ech,towarzyszu kapitanie, to szmelc. Całkowity szmelc.
Łoże i lufa przekrzywione, pewnie jeszcze w środku zardzewiałe i przeżarte, nawet jak nie, z tego szmelcu towarzyszu kapitanie nikt nigdy nie wystrzeli, nawet jak będzie miał zamek. Jak mechanizm zadziała, przy uderzeniu w spłonkę rozsadzi łoże, lufę i nawet tego co pociągnie za spust nieźle poharata”.
Komendant był znawcą broni, podczas służby w wojsku pół roku siedział w rusznikarni i już miał jechać na kursy specjalistyczne, kiedy wyciągnął go z warsztatu pułkownik i skierowano dość bystrego chłopaka do szkoły oficerskiej. Zamiłowania warsztatowe jednak pozostały i nieraz w chwilach wolnych w walce z wrogiem narodu grzebał w piwniczce przy swoim warsztaciku, aż zniecierpliwiona Danusia przerywała te nieustające piłowania i szlifowania.
„A co na to aresztant”? - Pyta porucznik. „Mówi, że trochę przysnął i łobuzy wrzuciły na furkę. A towarzysz kapitan Łapa pytał, dlaczego nie przyciął batogiem, a z kaemem nie przyjechał sam, nieprzymuszony, na posterunek”. - mówiąc jednym tchem, Pałka znów się zasapał, zaczerwienił.
„Co, Łapa oglądał kaem” ? „Tak obywatelu komendancie, kazał też przeszukać tego bandytę” – tu wskazał na siedzącego za kratą, bliskiego płaczu Sołyszkę - „a też i przetrzepać wory niby za zamkiem. Bartelik je przetrzepał”. „Co i Bartelik tam był ?!” - coraz bardziej dziwił się komendant.
„Jak tylko wystrzeliłem, to zaraz się zlecieli, a potem doszedł towarzysz kapitan” – jednym tchem wypalił Pałka. „O, toście obywatelu strzelaninę urządzili, ładne kwiatki.”
Kapitan, z komendy wojewódzkiej, podszedł nagle do kraty - „ej, człowieku, czy my się przypadkiem nie znamy” – zwrócił się do aresztanta. A jakże, panie kapitanie, to u nas na polowaniu pił pan kwas, moja Bronka nalewała, chcieli wasi też wodę, to mój Maniek nalewał. Ja niewinien panie kapitanie, błagalnie zwracał się do wojewódzkiej zwierzchności chłopek. Odezwał się telefon - dzwonił towarzysz Łapa. „No wiecie towarzyszu, - Pałka strzelił to i pouciekali.” „Przecież u nas towarzyszu majorze spokój”.... „ to towarzysz major nie wie nic o awansie, ja się dowiedziałem w województwie, miała być pewnie niespodzianka a ja się wygadałem” „ ….no właśnie - spokój cisza to awansują. Jakby było niespokojnie, to by nas tylko op.......li, a tak awansują.” „Gratuluję towarzyszu majorze”........”. Co?” „.. czy będziemy przeszukiwać chałupę?” „...Nie wiem czy u nas jest notowany, u was nie ?” „ …..jak się okaże towarzyszu majorze, że to łobuziaki to po co rozdmuchiwać....będą dzwonić z komitetu? To towarzysz major powie jak było, że łobuziaki”, „co towarzysz major zaskoczony?.......My nie, komu jak komu ale towarzyszowi majorowi już dawno się należało, a jak już się to wydało, to jeszcze towarzyszowi majorowi powiem, że medal też będzie ….co brak dechu ….....nieee, teraz trzeba oblać”. „ Żeby już Was towarzyszu majorze nie niepokoić, oglądałem ten kaem – całkowity złom, do tego skrzywione łoże i lufa, tego już nie naprawi, do tego brak zamka a nawet jakby go miał to przy pierwszym strzale rozwali..... i kaem i strzelca......pewnie, że sprawdzić towarzyszu majorze........jeszcze raz gratuluję …...tak, ale dziś przepraszam towarzyszu majorze nie wpadniemy wieczorem z Danuśką, mam gościa z komendy wojewódzkiej”....... „tak, polowanko....towarzysz major zna, to kapitan Borek, tak z kryminalnej - myślę że będzie kontent...jeśli oczywiście będzie spokój towarzyszu majorze, bo jak tylko się gdzieś ruszę, to zaraz …...sam towarzysz major widzi, okolicznych chłopków zatrzymują”...... „Tak, to Pałka ….... no właściwie to jest zdyscyplinowany, nie pije za dużo, nie łajdaczy się …...zespołowo tak, ale sam to już inna sprawa. Nie ma ludzi towarzyszu majorze” - westchnął na zakończenie Zawacki,.... czekając aż tamten odłoży słuchawkę.
Diabli nadali tę całą aferę, jeszcze ta popijawa u Łapy, ale trzeba iść, bo na pewno pójdzie „w górę” i może się kiedyś przydać, może pomóc - myślał o swej karierze porucznik. „Pałka!Lorek!Stolarczyk! - udacie się na główną i wypytacie ludzi co i jak, czy kto widział jak łobuziaki ładują na chłopską furę kaem i co to za dzieciaki, z jakiej ulicy, najlepiej nazwiska, świadkowie. Daję wam godzinę – odmaszerować!!!” Nieszczęsny patrol opuścił posterunek a kapitan z porucznikiem usiedli przy stole........3.10
Michaś, Jędruś, Jerzyś i Jurek, ochłonąwszy już po strzelaninie, zadowoleni, że wszystko rozeszło się po kościach, łazili po targowisku bez celu. Jeden znalazł 10 groszy, drugi 20 groszy, Jurek miał 30 groszy „swoich”, co to mu pani Masełkowa zapłaciła za kręcenie bańki od mleka w beczce z lodem i to był prawdziwy ówczesny zakład lodziarski. Pani Masełkowa robiła lody autentyczne, z dużą ilością żółtek, śmietany,gcukru, mleka prosto od krowy, a laski z wanilią były rozdrabniane i zasypywane cukrem całą zimę. Loda się kupowało tylko za złotówkę, na tyle pani Masełkowa wyceniała małą, ale kopiastą łyżeczkę lodów na płaskim wafelku, przykrytą drugim płaskim wafelkiem, jak który chciał za dwa złote, musiał kupić dwa lody.
Przeważnie, zanim targowisko dobiegało końca, pani Masełkowa już wszystkie lody zdążyła sprzedać i powracała wymęczona do domu, a wózeczek z malutkimi jak pani Masełkowa kółkami,wraz beczką i bańką - popychał jakiś dzieciak – łakomczuch, któremu pozwalała na zakończenie wylizać bańkę.
I tak przez wszystkie lata, odkąd kto by pamiętał, pani Masełkowa kręciła lody,a z tego kręcenia urosły dwie dorodne kamienice blisko Starówki w Krakowie i do tego jeszcze potężny grobowiec na cmentarzu z rzeźbionym w kamieniu aniołem, który niczym Statua Wolności górował nad całym cmentarzem.
Tymczasem nasi bohaterowie, wolnym krokiem zmierzali do Araba,a dlaczego Araba, diabli wiedzą, może przez to że był gruby i miał jajowatą głowę, może dlatego, że miał grube, mięsiste wargi i tam to zamierzali kupić aż za 60 groszy okruch z landryn.
Arab, właściciel cukierenki w samym centrum miasta, sprzedawał smakowite landrynki, białe jak śnieg migdałki, różne ciasteczka i pierniki, słoniki z cukru, tak samo koniki, wielbłądy, misie, małpki, kurki, koguciki a przed świętami czerwone mikołaje, lub baranki i zajączki, nie widać jednak było, żeby ktoś coś gwałtownie kupował. Arab wszystko skrzętnie ogarniał, zauważył też, że idzie to co tanie i stąd te okruchy od landryn.
O ile za 60 gr. można było kupić garstkę landrynek, o tyle już za tę samą sumę u Araba kupowało się już dość sporą tutkę okruch od landryn i można było pojeść, co też nasze towarzystwo często czyniło. Doszło do tego,że Arab sprzedawał dzieciakom okruchy - nawet za 5 groszy. Dzieciaki wpadając w czasie długiej przerwy kupowały u Araba za 5, 10, 15 groszy okruchów wystawionych w sklepiku w dwóch szklanych słojach, oraz dużych metalowych puchach barwionych na kolor złotawo – brązowy, które Arab przed otwarciem, ze wszystkich stron ostukiwał dużym, drewnianym młotkiem.
3.11
Milicyjny patrol chodził, pytał, groził, zatrzymywał Bogu ducha winne baby, zmierzające z rynku na dworzec, a śledztwo ani drgnie, stoi w miejscu. Pytają i tak i siak i nic. Aż tu, przechodząca ulicą doktorowa Poznańska, łapie za rękaw Pałkę i mówi – „panie milicjancie moja Jadzia widziała jakichś łobuzów, co nieśli taki duży karabin. Strzelali potem na głównej i co macie ich?” Stolarczyk prędko wyciąga notes – „Jadzia ? A jak się nazywa? Gdzie mieszka?” „Mieszka u mnie. To moja służąca” – uroczyście oświadcza Poznańska. Ponieważ to tuż-tuż, za chwilę przestraszona Jadzia opowiada trzem młodym mężczyznom w mundurach a do tego jeszcze z karabinami jak to rano było. Szła do zielarki, bo pani kazała przynieść majeranku i kminku. Już jak skręcała na drogę bizorendzką, kilku łobuziaków wyciągnęło z wózeczka taki duży karabin na żelaznych nogach i jak jechała fura, załadowali na nią ten karabin, a potem jeszcze jeden wskoczył na furę i zrobił, że karabin celował do góry i wyglądał strasznie. Tych łobuziaków Jadzia nieraz widuje, chyba z Krzywego Koła, albo z Prostej - jeden taki mały, a czarny jak cygan. Drugi taki wągrowaty, trochę wyższy – nie potrafiła Jadzia dokładnie opisać łobuzów, tym bardziej, że jeden z umundurowanych młodzieńców taki urodziwy, rosły chłopak, czoło takie wysokie, musi być bardzo mądry – myśli Jadzia a na nią nawet nie popatrzy, a ci znowu pytają o jakichś łobuzów... Taki groźny jakiś, służbowy, tylko to karabinisko ściska, a oczyska tak łypią dookoła, że aż ciarki przechodzą. Zerka Jadzia raz, drugi spod przyczernionych brewek ten nic, nawet nie spojrzy. Wzdycha dziewczę głośno – „co to, panience niedobrze ?...pyta kostropaty długas. „No,dajcie już pokój dziewczynie”. „ Powiedziała wszystko, co widziała”. Tonem nie cierpiącym sprzeciwu odciąga dziewczynę od patrolu, a na odchodnym –„ Pronobisowa też widziała tych łobuzów,jak biegli z dużym karabinem za furą. Opowiadała mi o tym na rynku.” „A tym łobuziakom dajcie po tyłku. Należy się im, oj gdybym ja ich dorwała, byliby biedni,.... oj gdybym ja ich dorwała” – powtarzała już w oddali energiczna doktorowa..........
4.1
Od autora.
Opisane przypadki są oparte na autentycznych faktach, wyjętych z życia społeczności małego miasteczka .Wszelkie jednak podobieństwa osób, nazwisk, miejsc - to całkowity przypadek.
Opisałem, a raczej starałem się opisać jakieś tam pamiętliwe historyjki.
Gdy rozpocząłem przegląd szarych komórek pamięci, stanęły nagle przede mną historie własne, przeżywane tuż po przejściu zawieruchy wojennej i to wszystko zaczęło się rozrastać, rozrastać niczym ciasto drożdżowe.
Człowiek zazwyczaj przecież nie pamięta wielu zdarzeń, zapomina......
Do niedawna tak myślałem, gdy jednak zacząłem wspominki, wszystko tak się rozrosło, że przeszło moje skromne, acz najśmielsze oczekiwania.
Przypomniały mi się rzeczy drobne, detale o których niby dawno zapomniałem. Jednak przycupnęły w złożach pamięci i nagle pojawiły się w całej okazałości. Czy moje dzieciństwo było bogatsze od takich samych wiekowo czasów moich dzieci czy też wnuków. Nie wiem. Nie zamienił bym go za żadne skarby świata Widzę jednak teraz, że to co ja przeżywałem wraz z moimi rówieśnikami – wystarczyłoby na obdarowanie całej populacji współczesnych dzieci i wnucząt, ale przepraszam! Przecież nie mieliśmy wówczas qadów, motorowerów, rowerów górskich, rolek, desek surfingowych, play stations, Harry Pottera a wreszcie komputera z internetem. Ba! Nie było nawet multipleksu i parku wodnego..nie mówiąc o telewizji a nawet radiu. Ale dość już tego wyrzekania i trucia starego zgreda.
Większości opisanych postaci już nie ma wśród nas. Inne, których barwne historie być może kiedyś opiszę zaczęły znowu żyć w mojej pamięci .Słynna historycznie stodoła pod koniec 6-tej dziesiątki wieku przestała istnieć w sposób autentycznie niepodważalny. Pierwsza potężna letnia burza, a raczej jej skutek w postaci uderzenia pioruna – zmiótł z powierzchni ziemi tę nieszczęsną budowlę kończąc niejako pewien etap historii. Fajerwerki i wybuchy trwały kilka a może nawet kilkanaście minut - niwecząc pieczołowicie kolekcjonowane zbiory, a mi najbardziej było żal szabli z bogato zdobiona gardą, pięknie utrzymaną pochwą szukałem na rumowisku, ale gdzie tam - nic nie było,tylko kawałki hełmów i w nienaruszonym stanie pod płaskimi kamieniami wapiennymi czerwona opaska ss, która gdzieś się walała i w końcu znikła – pewnie mama spaliła.
Milicja i ubecy przez kilka dni chodzili,wypytywali, co to za wybuchy, czy ktoś coś na ten temat wie ale gdzie tam. Nikt nic nie powiedział.4.2
Cechy osobowości przechodzą z pokolenia na pokolenie.
To u nas głupota, nietolerancja wszystkiego co tylko możliwe, nakazy, zakazy, żądza władzy posterunkowych, urzędasów,różnych strażników, parkingowych,leśników,właścicieli, regulatorów w sposób niezwykle uciążliwy zaczyna ograniczać nasze codzienne życie.
Wystarczy wziąć do ręki pierwszą lepszą gazetę z różnymi informacjami, jeżą się włosy na głowie, albo ogarnia człowieka pusty śmiech.
Kiedyś chciałem odnaleźć kontakt z archeologiem wojewódzkim – a jakże znalazł się, po kilku dniach poszukiwań. Pracował w jednym z muzeów. Gdy zadzwoniłem, poproszono go do telefonu i zacząłem rozmowę.
JA - Proszę pana, czy w P. można dokonywać amatorskich poszukiwań wykrywaczem metali, bo w gazecie przeczytaliśmy, że w pobliżu tej miejscowości są jakieś wykopaliska.
ARCHEOLOG – nie proszę pana, gdyż w miejscach poszukiwań archeologicznych jest zakaz penetrowania, naruszania struktury wykopaliskowej przez amatorów.
JA – Czy teren poszukiwań jest oznaczony?
ARCHEOLOG – nie jest, gdyż miejsca stanowisk archeologicznych nie są oznakowywane, ponieważ gdy takie stanowiska były kiedyś znakowane, to zaraz wywoływało to duże zainteresowanie poszukiwaczy amatorów i dopiero wówczas często miejsca takie były niszczone, po prostu bezmyślnie rozkopywane.
JA – w tej sytuacji szanowny panie poszukiwacz który niezamierzenie znajdzie się w obrębie stanowiska archeologicznego narusza prawo, czy tak?.........chwila zastanowienia ARCHEOLOG – zdecydowanie tak, to jest przestępstwo.
JA – to praktycznie nie ma w Polsce nawet jednego metra kwadratowego ziemi, gdzie spokojnie można pobawić się w poszukiwacza - według pańskiej straceńczej interpretacji. Znów chwila zastanowienia.........
ARCHEOLOG - No niiiee.....tak do końca. Przecież są różne miejsca.......
JA – Jakie???!!!
ARCHEOLOG – Nie słyszałem by w Polsce prześladowano poszukiwaczy, muszą uważać by nie naruszać stanowisk archeologicznych, zgłaszać pod ziemią znajdowane przedmioty o właściwościach archeologicznych(sic!)
JA – czy jest opracowany przez was regulamin lub zasady poszukiwań, cokolwiek co mogłoby uregulować ten, co tu dużo mówić problem, albo inaczej – może są takie zasady w trakcie opracowywania, jeżeli tak to szkoda, że nikt o tym nie wie. Znów chwila zastanowienia............
ARCHEOLOG – Właściwie to nie powinienem z panem rozmawiać, od tego jest rzecznik w ministerstwie, proszę podać swój telefon - poproszę rzecznika, żeby do pana zadzwonił z odpowiednią informacją.
JA – Kończąc tę rozmowę, w której na końcu jest właściwie jak na początku, przyzna pan, że to wszystko, to jedna wielka paranoja - tak zwany paragraf 22.
ARCHEOLOG - Wie pan, jednak lepiej żeby z panem rozmawiał rzecznik, bo ja tak do końca też nie wiem, jak to z tym wszystkim jest.
NO I KONIEC KROPKA.
Par 22. wyciąg z regulaminu – 1.1 „dowódca brygady przyjmuje żołnierzy w sprawach skarg codziennie od 13.00 do 14.00”
1.5 „od godz 13.00 do 14.00 wyznacza się czas obiadu kadryoficerskiej,w tym czasie zabrania się jakichkolwiek przyjęć żołnierzy.Jak nie wiadomo o co chodzi – i tak dalej i tak dalej, aż trudno o tym dyskutować.
Oto stworzono problem, z którym ci co go stworzyli niby nie mogą sobie poradzić.
Przecież wiadomo,że ci co poszukują, to w większości ludzie na odpowiednim poziomie intelektualnym. Zamiast w tych pasjonatach ujrzeć sprzymierzeńców tak zwanej polityki archeologicznej, na zasadzie typowego psa ogrodnika, praktycznie zabrania się wszystkiego, wystawiając poszukiwaczy na tzw. miny- czołgowe? ,przeciwpiechotne? Nie - miny archeologiczne. Ten permanentny bałagan prawno – decyzyjny sprawia, że kolejna społeczna inicjatywa zeszła do podziemia.
I coś z podobnego ogródka .
Oto Dyrekcja Muzeum Historyczno – Archeologicznego w Krzemionkach Opatowskich buduje za nasze pieniądze kilka kilometrów płotu. Do tego jeszcze z tak zwanymi dziurami na przejścia dla zwierzyny. Cały płot wysoki na dwa metry, do tego zwieńczony drutem kolczastym niczym jakiś
Konzentrazionlager.
Skąd ta decyzja, pełna nagłej, tajemniczej determinacji Dyrekcji Parku?
Oto Victoria Beckham, Robbie Williams, Boy George spotykają się z miejscową ludnością w Domu Strażaka Krzemionek Opatowskich. Ich niecne plany sięgały jednak dalej, gdyż tuż o świcie dnia następnego, widać ich jak buszują po pobliskich nieczynnych od co najmniej 1500 lat kopalniach i wygrzebują co?!!
KRZEMIEŃ PASIASTY!!!!
Tych kopalń, na obszarze 378 hektarów jest około 4 tys., jednak już po kilku godzinach poszukiwań towarzystwo opuszcza miejsce helikopterem uwożąc fragmenty wydartego ziemi kamienia, a raczej nie ziemi, a Piotrusiowi Mrugale - Dyrektorowi Muzeum Historyczno - Archeologicznego w tychże Krzemionkach Opatowskich.
Po kilku tygodniach Victoria nosi srebrne kolczyki i bransoletkę. Robbie spinki do mankietów, zaś Boy Georg stylową bransoletą ozdabia prawą nogę. A wszystko to wykonane przez biegłych w sztuce jubilerów – z krzemienia pasiastego. I oto archeolodzy natychmiast każą zamykać teren, bo wykradną krzemień i w głowie się nie mieści tym ludziom, że przez 1600 lat kamienia nie wykradziono. To fakt. Teraz cały świat się zawziął, żeby wywieźć z Krzemionek Opatowskich krzemień. Piotruś Mrugała – dyrektor - nawet zastanawiał się po co to dziurawe ogrodzenie. Po gospodarsku myślał, że przecież płot z dziurami to nie płot, to wyrzucone pieniądze.
Jednak ministerialne komisje oczywiście z archeologami w roli głównej przyklepali płot.
Jednak obowiązuje decyzja dyrekcji rezerwatu przyrodniczego – w płocie muszą być przejścia dla zwierzyny i to dość gęsto. Myśliwi górą nad zbieraczami!!! A może by tak udostępnić zainteresowanym poszukiwaczom 3 tys. stanowisk kopalnianych krzemienia pasiastego do eksploatacji i czerpać z tego korzyści, zaś resztę poddać badaniom archeologicznym, a nie usiąść na wszystkich, jak kwoka na zgniłych jajach. W lasach pomorskich jest mnóstwo stawów i jezior opanowanych przez leśników. Prawem kaduka zabrania się tam amatorskiego połowu a nawet biwakowania. Pod szyldem ochrony i dbałości o środowisko, w lasach panuje kłusownictwo i totalne sobiepaństwo. Niedługo nie będzie można zbierać grzybów, jagód, być może nawet wchodzić do lasu. Na drogach leśnych pojazdami mogą poruszać się tylko leśnicy i ich rodziny, gdy tylko trochę przygrzeje, już nie można wejść do lasu, bo przecież to grozi pożarem.
Na północnych stokach Tatr strażnicy parku zabronili taternikom wspinaczki.
Chcecie się wspinać – won na Kaukaz .
I tak wszystko na zasadzie zakazu, bezmyślnego wykorzystywania uprawnień i władzy.4.4
Na dole hałas, słychać skrzyp drzwi od hydroforni – a to inaczej nasza piwnica.
Schodzę powoli po schodach.
Widzę ubranego w barwy ochronne poszukiwacza w pełnym rynsztunku.
Zaraz ten charakterystyczny uśmieszek na twarzy z którego można niby wyczytać wszystko, zadowolenie, szelmostwo, melancholię. Co tu dużo gadać- inteligentna bestia i w szkole i na studiach – tak w ogóle. „No co Tato, znowu powiesz „w poszukiwaniu straconego czasu”?.
Walę ręką w zarzucony plecak – „jedź powoli, nie zakop się tam. Wziąłeś telefon?Jak coś
to dzwoń..........”Jerzy Dziedziński
Praca zgłoszona w konkursie Portalu Poszukiwania.pl
foto: Hazel Bregazzi