Kategorie

Sztolnie w Parku Krajobrazowym Chełmy









W mglisty, chłodny poranek 11 listopada 2004r. wyruszyliśmy za miasto w kierunku Parku Krajobrazowego Chełmy. Dzień Niepodległości obchodzimy... no właśnie OBCHODZIMY dość długą trasą. Dziś chcemy zwiedzić i sfotogtrafować sztolnie, które znaleźliśmy na mapie parku. Poza tym swój wyprawowy debiut ma dziś Dawid - nasz sąsiad, piętnastoletni chłopak, który podobnie jak my, ma dość siedzenia w domu.



O 9.30 ekpia wyrusza z osiedla. Gdy jesteśmy już za rogatkami Złotoryi, czujemy powiew zimnej jesieni - temperatura nie przekracza 3 stopni. Panuje całkowite zachmurzenie ale na szczęście deszcz nie pada. Pierwszy postój robimy przy Stawie Lenowskim, jednak chłodne podmuchy od strony zbiornika przepędzają nas stąd. Kilka kilometrów przedzierania się przez lasy, zarośla, pole kukurydzy uschniętej na pniu i jesteśmy na granicy Parku Krajobrazowego Chełmy. Pod osłoną drzew spożywamy pierwszy termosowo - kanapkowy posiłek. Jest to też dobry moment aby obrać azymut na sztolnie. Po drodze zwiedzamy zabytkowe piece w Leszczynie oraz w większości zawaloną już sztolnię. To miejsce już kiedyś zwiedzilismy, jednak warto czasem wrócić "na stare śmieci". Sztolnia (a może to nie sztolnia?) zaczyna się betonowym przedsionkiem o szerokości ok 3m i wysokości 2,5m, dalej jest ceglany korytarz, który schodzi w dół. Niestety, po pięciu metrach jest już tylko zawalisko gruzu oraz oberwany strop. Miejsce ciekawe dla tych którzy lubią faunę jaskiniową, ponieważ pełno tu gigantycznych pająków, jakieś ćmy, kokony itp. W każdym razie warunki bytowe dla homo sapiens nie są zbyt komfortowe, dlatego wynosimy się stąd. Idąc lasem w okolicach ścieżki dydaktycznej natrafiamy na okazały buk. Drzewo jest imponujących rozmiarów, dlatego uznaliśmy za konieczne uwiecznienie go na zdjęciu. Krótki odpoczynek i w drogę. Czas na odszukanie pierwszej sztolni. Na mapie nie ma podanej nazwy, tylko napis "sztolnia". Obiekt ma znajdować się kilka metrów od skrzyżowania Szlaku Kopaczy z jakimś ciekiem wodnym. Faktycznie, mapa nie kłamała i nie musieliśmy zbyt długo błądzić. Nie jesteśmy do końca pewni, czy kiedyś była to sztolnia wydowbywcza. Dziś ma ona postać kamiennego korytarzyka szerokości 1m, wysokości 1,5 m długości około 30m. Całe podłoże to rude namulisko (ruda żelaza?) oraz płynąca woda o głębokości "za kostki" (to też sprawdziliśmy). Nic tu po nas.

Czas na drugą sztolnię. Mamy nadzieję, że będzie ciekawsza. Kilkaset metrów i jest! Punkt kulminacyjny naszej wyprawy. Sztolnia Wilcza. Wydobywano tu rudę żelaza (pokłady hematytu które mają właściwości średnio - magnetyczne, co nam się dało we znaki w późniejszym etapie wyprawy) prawdopodobnie od lat 40-tych XIX wieku do II Wojny Światowej. Wejście do sztolni znajduje się około 600 m na wschód od szczytu Rosocha, tuż przy szlaku kopaczy na wprost malowniczych małych skałek. Sam wylot wygląda raczej jak nora dużego borsuka u podnóża wielkiego kopca. Po wejściu do środka widzimy korytarz z ładnie ułożonych kamieni. Korytarz jest niewysoki i wąski. Trzeba bardzo uważać na odcinku około 10m, gdyż wypadnięcie choć jednego z kamieni może spowodować zawał. Po pokonaniu tego fragmentu mamy już obszerny tunel, w którym ryzyko niebezpieczeństwa jest mniejsze, ponieważ ściany są wydrążone w litej skale. Podłoże sztolni jest nierówne, trzeba zachować szczególną ostrożność aby się nie przewrócić. Łagodne boki kończą się przy ślepej uliczce skręcającej w lewo. W sztolni natrafić możemy na nieliczne duże nietoperze oraz znaleźć fragmenty rozbitych naczyń. Całość tunelu ma około 50 m, końcowy odcinek jest niski i staje się niebezpieczny dla poszukiwacza przygód. Jedynie Dodek odważył się wejść do sztolni. Jackus z Dawidem pozostali na zewnątrz czekając w niepokoju. Gdy Dodek się wyczołgał z czeluści, ruszyliśmy na szczyt wzgórza Rosocha. Przy ruinach tajemniczej radiostacji spożywamy ciepłe zupki w kubkach.

Pogoda się wyklarowała i jest trochę cieplej. Słońce wyszło zza chmur i stoi nisko nad horyzontem a nasze cienie się coraz bardziej wydłużają. W ciepłym pomarańczowym świetle późnego jesiennego popołudnia, widok ze szczytu na zamglone doliny jest dość surrealistyczny. Nie tylko my doceniamy widoki, bowiem zjawia się tu także jakaś rodzinka z samochodem. Po krótkim obchodzie radiostacji idziemy pod chatkę - schronisko PTTK "Marianówka". Za budynkiem znajdują się ruiny przedwojennych zabudowań. Pośród bloków kamiennych porozrzucane są stare szkła i porcelany. Po licznych wykopkach widać że miejsce to jest znane przez poszukiwaczy staroci i militariów. Jackusowi udaje się nawet znaleźć jednego pfeninga ze sfastyką hitlerowską. Przy chatce stoją ławeczki i dwa stoliki. Jest też miejsce na ognisko. Tu postanawiamy upiec sobie jedzonko. Zajęci przygotowywaniem posiłku i zmęczeni trudem wędrówki nie zauważamy kiedy ogarnia nas ciemność. Jest godzina 18.00 a wokół noc -w końcu to już późna jesień. Czas wracać.

Obieramy azymut na Wilczą Górę. Przed nami około 12km wędrówki w coraz gęstszej mgle. Do tego jeszcze dochodzą trudności związane z przeprawą przez las. Te wszystkie czynniki sprawiają, że kompas jes bardzo miłym dla człowieka przedmiotem. Co kilkaset kroków korzystamy z tego sprytnego wynalazku i za każdym razem korygujemy kierunek marszu. Jednak za którymś razem kompas zakpił z nas, i zaczął pokazywać "inną północ". Wyglądało to mniej więcej tak: gdy się położyło kompas, igła się przez chwilę wahała i po chwili wskazywała północ. Gdy się kompasem ponownie poruszyło, wskazówka znów się chwilę wahała i znów pokazywała północ ale kilkanaście stopni w bok. W pewnym momencie mieliśmy już wrażenie że północ jest na południu. Dopiero wtedy zaświtało nam w głowach, co może być przyczyną zgodnego wariowania naszych dwóch kompasów. Tak, to złoża hematytu. On, a dokładnie jego właściwości magnetyczne powodowały anomalia wskazań kompasu. W sumie gdybyśmy nie znaleźli leśnej drogi, pewnie do dziś chodzilibyśmy wokół góry. Droga do domu w gęstej jak rozlane mleko mgle stawała się coraz uciążliwsza. Teraz dopiero odczuwaliśmy zmęczenie. Światło naszych latarek zatrzymywało się na otaczającej nas białej zawiesinie. Aby odwrócić uwagę od trudów wędrówki urządziliśmy sobie teatr cieni we mgle. Podświetlone od tyłu sylwetki rzucały potwornie duże cienie. Zupełnie jak w tanich horrorach. W końcu docieramy do rogatek miasta. W domu jesteśmy kilka minut przed 21.00.


Trudne warunki pogodowe nie zniechęciły nas do wyprawy a właściwie zmobilizowały jeszcze bardziej. Dawid okazał się dzielnym wędrowcą. Nie marudził ani trochę i był bardzo zachwycony. Już się zadeklarował, że pójdzie na następną wyprawę. Cieszy nas to, że grono wędrowców się powiększa.



Tekst i zdjęcia: Dodek i Jackus