Kategorie

Tropem przyjaciela barona - roz. 1









Otwierając oczy nie bardzo wiedziałem co zobaczę. Wczoraj wieczorem byłem już zbyt zmęczony aby rozbijać namiot i położyłem się spać w samochodzie. Jakby nie patrzeć była to moja pierwsza noc na mongolskim stepie, a podobno to co się przyśni w nowym miejscu ma się spełnić. Trochę się rozmarzyłem gdyż mój sen przeniósł mnie do oddziału Krwawego Barona i stałem się jedną z kilku osób ukrywających zebrany przez niego skarb.



Szybko jednak wróciłem do rzeczywistości wyglądając przez okno wysłużonego UAZ'a. Widok był iście zaskakujący. Dookoła otaczał mnie step. Aż po horyzont nie było widać niczego innego. Zacząłem trochę żałować swojej samotnej wyprawy, nie ma się do kogo odezwać, a co gorsza widząc wszędzie trawę pojawił się lęk o właściwy kierunek jazdy.

A wszystko zaczęło się od tego, że przyjechałem do Mongolii jako pierwszy z naszej paczki. Cała reszta z uwagi na urlop miała dojechać dopiero za tydzień. W Ułan Bator siedziałem dwa dni i wpadłem na, wówczas tak mi się wydawało, genialny pomysł aby wyruszyć samotnie przed wszystkimi. Zamówiony przewodnik wraz z samochodem miał zabrać całą resztę ekipy, gdy w tym czasie ja miałem czekać na nich w Tarkan Tsagaan nur. Droga wydawała się prosta, zwłaszcza w opowiadaniu przewodnika. Szybko wynająłem drugie auto, zapakowałem bagaże, kupiłem setki litrów wody i sardynek w puszce, i będąc gotowym na zdobycie Mongolii wyruszyłem w drogę.

A teraz siedziałem sam przy aucie na stepie i nie bardzo byłem pewien tego gdzie jestem. Tym bardziej, że to coś co wczoraj wieczorem wydawało mi się drogą, dzisiaj nie bardzo ją przypominało. GPS, który zakupiłem przed wyjazdem nie bardzo reagował na moją sytuację. Ogólnie przestał na nią reagować już po przekroczeniu granicy rosyjskiej, jednak wówczas nie zainteresowały mnie jego humory.

Po bogatym sardynkowo-wodnym śniadaniu ruszyłem „swoimi” śladami w drogę powrotną, aby odnaleźć jakąś bardziej normalną drogę. Po kilku godzinach niezmieniającego się krajobrazu dostrzegłem zabudowania. Radość moja nie miała końca, a gdy okazało się, że można tam również „zatankować” czułem się jak odkrywca zaginionego skarbu. Wszystko szło gładko do momentu gdy zapytałem o drogę. Wówczas, nie wiadomo dlaczego, przemiła Pani wraz ze swoim kilkudziesięcioletnim mężem zaczęli się śmiać, a łzy płynęły im po polikach potokami. Odczekałem, aż im przejdzie, a gdy wyjaśnili mi, pokazując na mapie !!, gdzie jestem, a gdzie miałem jechać zrozumiałem z czego się śmiali. Wyjeżdżając z Ułan Bator pomyliłem kierunki i w tym momencie znalazłem się 350 km od stolicy tylko, że w drugim kierunku !!.

Pożegnałem się z mongolską rodziną handlowców i bogatszy o dwa dwudziestolitrowe kanistry z paliwem ruszyłem przed siebie. Jeszcze we wstecznym lusterku widziałem jak wybiegł staruszek, a za nim jego żona i machali mi na pożegnanie. Krótko się znaliśmy, a już taka sympatia – widać potrafię zjednywać sobie ludzi.

Po kilku godzinach jazdy zacząłem się zastanawiać jak długo można jechać 350 km. Przecież średnia prędkość nie najmniejsza, a tu chyba jakieś góry zaczynam widzieć zamiast Ułan Bator. Postanowiłem zatrzymać się przy kolejnej „stacji benzynowej”. Godzina była już późna, popołudniowa gdy zajechałem do podobnej jak poprzednio rudery. Tym razem wyszła do mnie młoda, całkiem ładna panienka. Zmęczony jazdą UAZ'em, zdobyłem się na odrobinę humoru i zapytałem czy daleko do Ułan Bator. Panienka odpowiedziała, że ponad dzień drogi !!. Zaniemówiłem, a ona czytając w moich myślach sięgnęła po mapę. Kierując palec w miejsce gdzie byliśmy, zrobiło mi się bardzo gorąco. Już wiedziałem, że poprzedni sprzedawcy, którzy tak setnie ubawili się moim zbłądzeniem nie żegnali mnie machaniem tylko chcieli zatrzymać przed jazdą w odwrotnym kierunku. Zerkając na panienkę pomyślałem, że dzisiaj i tak nie ma sensu już wyruszać w drogę powrotną więc może przenocuje gdzieś w pobliżu. Spytałem o nocleg i okazało się, że istnieje taka możliwość. Zaprowadziła mnie do jurty, w której obecnie nikt nie mieszkał. Jeszcze gdzieś mnie ciągnęło aby troszkę poflirtować łamanym rosyjskim, jednak pierwsze zbliżenie głowy do powierzchni poziomej położyło kres moim planom. Rano zostałem obudzony przez moją gospodynię i uraczony całkiem smacznym, baranim śniadaniem.

A po śniadaniu czas było ruszać w drogę. Pożegnałem się z panienką i wolno ruszając zerkałem ciągle w lusterko czy przypadkiem ona nie wyskoczy i nie zacznie do mnie machać. Na szczęście stała tylko i patrzyła w oddalający się samochód.

Postanowiłem wrócić do Ułan Bator i poczekać na swoich przyjaciół. W końcu razem lepiej się podróżuje, tym bardziej jak jest z nami przewodnik. Po drodze zatrzymałem się jeszcze u starych znajomych, którzy na mój widok mieli znów co najmniej kwadrans śmiechu. Przypuszczam, że będą opowiadali o mnie wszystkim kolejnym podróżnikom, którzy się u nich zatrzymają. Oddałem puste kanistry, uściskałem ich naprawdę czule i wyruszyłem w końcu we właściwym kierunku, gdyż za 4 dni miała rozpocząć się moja mongolska wędrówka.

Czas spędzony do przyjazdu znajomych poświęciłem na dokładne poznanie mongolskiej stolicy. Na szczęście w mieście nie bardzo pobłądziłem, jednak wieczorne wycieczki okazały się bardzo niebezpieczne. Okazało się, że w Mongolii nie bardzo przejmują się oświetleniem bocznych ulic, a co za tym idzie nie widać brakujących pokryw od studzienek czy leżących na drogach skrzynek. Po pierwszej takiej wędrówce już co wieczór miałem przy sobie latarkę.

Przyjaciele dojechali szczęśliwie, nawet bez większych kłopotów. Podróżowali koleją trans-syberyjską więc opowieści ich wrażeń nie było końca. Siedzieliśmy w pokoju hotelowym przy oryginalnej szkockiej whisky produkowanej w Chinach i słuchałem ich opowieści. A potem przyszła kolej na mnie. A ja zacząłem opowiadać o Ułan Bator, słowem jednak nie wspominając o mojej samotnej wyprawie.

Rano spotkaliśmy się z przewodnikiem, który zaczął opowiadać o czekającej nas podróży, uprzedzony przeze mnie żeby nie wspominał o mojej przygodzie. Na moje nieszczęście, moi przyjaciele podczas swojej podróży do Mongolii spotkali w pociągu starych stepowych wyjadaczy, którzy nakreślili im najbardziej malowniczy plan wyprawy. Teraz przedstawili go przewodnikowi, który potwierdził zasłyszane informacje. Ja również nie miałem większych zastrzeżeń więc ustaliliśmy, że ruszamy za dwa dni po zrobieniu niezbędnych zakupów.

Wielkość zakupów była znaczna więc stanęliśmy przed koniecznością zdobycia drugiego samochodu. Wziąłem to na siebie i przyprowadziłem „swojego” UAZ'a, w którym w dalszym ciągu były butelki z wodą i puszki sardynek. Zapakowaliśmy całość bagażu i z samego rana ruszyliśmy w nieznane.

Jednak to nieznane w pewnym momencie zaczęło mi się wydawać dziwnie znajome. Tak jakbym już kiedyś tędy jechał. No przecież – niespełna tydzień temu. Nagle w oddali zobaczyłem, jakże dobrze znany widok „stacji benzynowej”. Paliwa mieliśmy spory zapas, jedzenia też więc liczyłem, że przewodnik jadący w aucie przede mną przejedzie, nie zatrzymując się. Ale nie, moi przyjaciele chcieli porobić sobie zdjęcia, a tu nadarzyła się znakomita okazja. Znajoma ze stacji widząc podjeżdżające auta wyszła przed budynek, a widząc mnie wysiadającego z jednego z aut już zaczęła się śmiać. Podszedłem do niej i przywitałem się jak z dobrym znajomym. Moi przyjaciele zaniemówili, a jeszcze większe zdziwienie pojawiło się na ich twarzach gdy wyszedł staruszek, który przywitał mnie jak starego przyjaciela.

Podejrzliwe spojrzenia, rzucane ukradkiem na mnie i naszych gospodarzy bawiły mnie setnie. Byłem u nich trzeci raz w ciągu tygodnia i czułem się jakbym znał ich już wiele lat. Po zrobieniu dziesiątek zdjęć i kupieniu wszystkiego co mogłoby uchodzić za pamiątkę z Mongolii zasiedliśmy na powrót w niewygodnych samochodowych fotelach.

Przewodnik prowadzący pierwszy samochód wyciskał z niego ile tylko można było. Starałem się nie zostawać w tyle, jednak zważywszy na jakość mongolskich dróg była to ciężka praca. Słońce zaczynało się chować za horyzont i należało rozejrzeć się za dobrym miejscem na nocleg. Wtedy przypomniałem sobie o wolnym miejscu w jurcie i ładnej mongolskiej panience. Zaproponowałem abyśmy pojechali jeszcze kawałek i prześpimy się w klimatach, których nikt z nas nie zapomni. Zgoda była ogólna, ruszyliśmy dalej, a ja prowadziłem tym razem naszą małą, wyprawową kolumnę. Dojechaliśmy na miejsce i zacząłem szukać dziewczyny, która ostatnio mnie przyjęła. Tym razem wyszła jej matka. Wiek trudno określić, na twarzy widać trud życia spędzonego na stepie, oczy zmęczone, dłonie spracowane. Zaprowadziła nas do tej samej jury, w której spędziłem samotnie noc. Rozgościliśmy się i bez zbędnych słów położyliśmy spać. A ranek zaczął się nadzwyczajnie. Tak jak poprzednio zostałem obudzony przez córkę naszej gospodyni, która przyniosła nam śniadanie. Oczywiście znów mleko i nieśmiertelna baranina. A moi przyjaciele znów zostali zaskoczeni widząc jak swobodnie rozmawiam z mongolską pięknością, która wyraźnie mnie znała.

Po śniadaniu mieliśmy już wyruszać w dalszą drogę gdy nagle podczas pożegnania starsza z Pań napomknęła coś o wizycie dawno temu wędrowca z Polski. Z ciekawości zapytałem się o kogo chodzi. Nie pamiętała nazwiska lecz wiedziała, że był przyjacielem barona Ungerna. Aż zaniemówiłem, oczywiście dalsza podróż została przełożona, a my wsłuchaliśmy się w opowieść naszej gospodyni.

 

Cdn.

 

 

kruku

foto: Pexels







POLECAMY TAKŻE: