Wyklęty
I
-Jezusie, a cóż to tak psi ujadają? – na pomarszczonej, woskowej twarzy staruszki wyraźnie rysował się niepokój - Sprawdźże stary, co tam za czorty się badziają? Maryjo! Jak to pieruny biją, gromnicę ja zapale. Stary, no sprawdź bez to okno co za duchy nieczyste.
-Daj mnie matka pokój. Nie trza sprawdzać, strach bez okno patrzeć – odpowiedział starzec siedząc przygarbiony na małym zydelku pod piecem nierówno otynkowanym gliną, gdzie trzaskał ogień.
-Maryjo słodziuchna, coś w drzwi wali! A co to, głowa jakowaś upiorna zagląda. Boże, toż kostucha po nas idzie!
Przez uchylone drzwi wściekle wciskał się zimny przedwiosenny wiatr, zasypując podłogę mokrymi liśćmi, niesfornie wirującymi pod nogami niespodzianego przybysza:
-Nie bójcie się dobrzy ludzie. Ja tylko o coś do zjedzenia spytać chciałem. Znajdziecie dla wędrowca w ten niewywczas chleba kawałek i przy piecu trochę miejsca?
-Łoj, a my myśleli, że to kostucha po nas idzie - odparła staruszka z wyraźną ulgą w głosie - Ale co to? – znów jednak trwoga ścisnęła gardło staruszki - Pistolyt za pasem nosisz pan. Zbójec pan jesteś czy z tamtych może, co niewinnym zęby wybijają i palce łamią?
-Matka, stulże ty pysk w końcu! Dziamgosz i dziamgosz – staruszek zerwał się z zydla i począł ostrożnie kierować kroki w stronę drzwi - Pan wytchnienia szuka, więc my guza nie szukajmy.
-Ja nie z tych ani z tamtych. Ja chyba z żadnych nie jestem. Nie bójcie się.
Nieznajomy wszedł do środka zamykając drzwi chwilę mocując się z wiatrem.
-Aleś pan blady i mizerny jakiś – staruszka lekko zbliżyła się do nieznajomego - Choróbstwo trawi we środku, jak trup bardziej wyglądasz pan.
-Matka, dajże pokój. Dziamgosz i dziamgosz. Przynieś wreszcie coś do wieczerzania dla pana. I flaszkę dej to rozgrzeje się i ja, bo przeciąg jakowyś chyba we chałupie po nogach ciągnie.
-Łoj, i mnie zimno jakbym w jeziorze gdzieś na dnie leżała.
-Stara, nie biadol. Zjodł bym ja coś i pan by zjodł to przyniś żarcie.
Staruszek zdjął lampę naftową wiszącą pod sufitem i skierował wątłe światło w kierunku przybysza stojącego w progu. Staruszka łamiąc głos rzekła:
-Matko Przenajświętsza, pan naprawdę chory, źle pan wyglądasz. Bladyś cały panie, włosy rozwichrzone w nieładzie, przemoczony. Aleś pan młody przecie, co to gna pana w taką pogodę?
-Nosz stara, daj pokój – krzyknął starzec, aż drobne kropelki śliny rozprysły się w powietrzu.
-Dobrzy ludzie. Pytajcie o co chcecie, nie zrobię wam nic złego. Ja chętnie opowiem, dawno z nikim nie rozmawiałem. Zbrodnia wielka mi przeznaczona a nieszczęścia już na mych barkach noszę.
Staruszka położyła na stół zasłany czerwoną ceratą butelkę z mętnym bimbrem , dwa wielkie poszczerbione kieliszki i dwie pajdy chleba grubo posmarowane smalcem ze skwarkami. Wpatrując się w okno rozmazane deszczem, o który uderzały gałęzie, cicho powiedziała:
-Łoj, jak to dziś dmie ten wicher we okna, świszcze tam coś, gwizda, wyje, aż strach wyjrzeć.
-Nie wyglądajcie lepiej gospodynio. Nie tej nocy – odparł nieznajomy.
-Stara, dajże pokój.
Staruszek siadając przy stole, postawił na nim lampę i ruchem ręki zaprosił gościa do kolacji.
- No wędrowcze, to zdrowie, napijmy się po kielichu. Pańskie zdrowie.
-Za mą duszę potępioną nim w ciało weszła.
-A cóż to pan wygadujesz, bo pojąć ja tego ni mogie? – powiedział starzec ukradkiem spoglądając prosto w oczy przybyszowi - Ale słychować po mowie, żeś pan ze wschodu przybyć musiał?
-Tak, jako i wy ze wschodu tu mnie przygnało. Ze stołpeckiej ziemi na nowogródczyźnie.
Po chwili, z żalem łamiącym głos, rzekł:
- Lecz nigdy stamtąd już nie będę. Przeklęta ziemia, po której teraz stąpam, ziemia zroszona krwią, krzywdą i cierpieniem przykuła mnie zardzewiałym łańcuchem. Od niej się już nie uwolnię.
-Ciężko rozeznać o co panu się rozchodzi. Widać tylko żeś pan wiele wycierpiał.
-Skąd pochodzicie starcze?
-My przyjechali z nieświeskiej ziemi. Ja młynarzem był przed wojną.
-Tutaj żadnego młyna dla was nie znaleźli?
-Za stary ja na to jezdem. Sił ni ma.
-Moja młodość przedwcześnie się skończyła – znów z żalem rzekł przybysz.
-Słuchać hadko. Co pan wygadujesz? Młodyś, silny przecie. Ile ciebie lat?
-Dwadzieścia trzy dopiero. Lecz jakbym martwy. Bóg okrutnik mnie skarał śmiercią za życia.
-Słuchać hadko.
-Ło Matko, grzech tak mówić. Panie, nie bluźnij – rzekła staruszka z przejęciem w głosie - W imię Ojca i Syna i Ducha świętego. Idę ja spać.
-Zbrodnia jakaś gniecie ciebie dusze. Panie, ja stary i chyba wiem skąd te cierpienia.
Starzec pochylił się w stronę światła wydobywającego się z kopcącej lampy naftowej. Na jego pociągłej twarzy rysował się twardy, zawzięty charakter kresowiaka. Nie zdołały zatrzeć tego głębokie bruzdy zmarszczek, które wycisnęła ciężka praca. Powiedział cicho, jakby dobrotliwie chciał poklepać przybysza po ramieniu:
- Młodyś to i rozpaczasz ty za kobitą jakąś, ale nie warto. Popatrz ty na moją starą, każda kiedyś taka staje się, wredna, zrzędliwa, marudna że słuchać hadko. Mało tego na świecie się badzia?
-Wiele, ale ona tylko jedna.
Starzec cofnął twarz od światła. Nieznajomy wyciągnął rękę na stole i bezwiednie, bez potrzeby począł regulować wysokość płomienia lampy naftowej. „Jupiter”- przeczytał w myślach, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, nazwę firmy, która wyprodukowała tę lamę. Kontynuował jakby mówił do siebie:
- Nie potrafię, nie chcę zapomnieć. Widzę ją ciągle, choć już niewyraźnie. Tylko oczy jej wszędzie mnie prześladują. Ciemne, ogromne, szkliste, głębokie. Utonąłem w nich gdy tylko raz pierwszy je ujrzałem. Tonący brzytwy się chwyta a ona mi jej nie podała, pozwoliła mi się w nich utopić. Ja tego chciałem, choć wiedziałem, że te oczy na zatracenie wiodą. Ona też doskonale musiała zdawać sobie z tego sprawę a mimo to pozwoliła mi w nich tonąć. Mogła to przerwać od razu, zażegnać przyszłe katusze i zbrodnię na jaką przez nią się ważyłem.
Gdy spotkałem ją raz drugi liczyłem, że się nią rozczaruję. Kalkulowałem sobie, że w niej nie ma nic wyjątkowego, kolejna ładna buzia, którą poznałem, nic więcej. Szybko przekonałem się, że jest zupełnie odwrotnie. Twierdziła, że współcześni ludzie już nie chorują na weltschmerzen a ja nie śmiałem powiedzieć, że gdy patrzę w jej oczy mam ochotę palnąć sobie w łeb. Cóż to była za noc. Czarne roziskrzone miliardami gwiazd niebo przerażało swą nieskończonością, opatulało nas, chwytało za ramiona, spływało na nasze dusze mrożąc ogromem i pierwotnym lękiem. Ognisko, które płonęło u naszych stóp koiło zalęknione dusze i umysły. Było blisko, było nasze, ciepłe, domowe. Było skończone i normalne. Zwykłe ognisko w zwykłym przydomowym sadzie. Jednak wyjątkowe zarazem, chroniło przed nielogiczną nieskończonością nieba a płomienie odbijały się w jej oczach. Oczach równie nieskończonych i przerażających jak nocne lipcowe niebo. Liczyłem w jej oczach gwiazdy. Wtem dwie z nich oderwały się od swego wiecznego łożyska orbity i poleciały na zatracenie w stronę horyzontu. Widzieliśmy to razem, byłem tak blisko niej, opierała się o moje ramię, czułem na policzku jej gorący oddech, pachnące włosy łaskotały po twarzy rozwiewane niesfornie przez delikatny wiatr.
-Pomyślałaś sobie życzenie? -spytałem
-To pic na wodę chyba trochę.
-A może to przeznaczenie?
-Może, ale chyba bardziej pic na wodę – rzekła spoglądając na mnie z przelotnym uśmiechem.
Wpatrywałem się potem godzinami w jej oczy. Zauważyła to i lekko się uśmiechała przyłapując mnie wzrokiem. Wpatrywałem się w jej ciekawski zadarty nosek, w pełne słodkie usta. Jej kobiece obłości, przyprawiały mnie o zawroty głowy. Gładka, złocista świeżą opalenizną skóra mieniła się refleksami niczym miód przeszywany przez promienie słoneczne. Gdy rozbrzmiewał wokoło jej dźwięczny śmiech, czułem jak coś we mnie się rozpływa, że moje serce rozstaja.
Tej właśnie nocy powiedziałem, że wariuję przez nią. Że jestem na nią chory a co gorsza tylko ona jest jedynym już lekarstwem, że ta choroba jest śmiertelna. Wzięła mnie pod ramię i nic nie odpowiedziała. Od tamtej nocy spokój już nigdy nie powrócił w duszę i umysł.
Zawłaszczają mną już tylko jej oczy, są o tu nawet, widzę je. Ciemne i szkliste, gwiazdy w nich migoczą. Są jak nocne sierpniowe niebo, roziskrzone, bezchmurne, porażające swą nieskończonością.
Musiałem się z nią spotkać po raz kolejny. I wtedy powiedziała, że nie jest sama. Widziałem przecież o tym lecz nie docierało to ciągle do mnie. Wesołość mimo to, nie opuszczała mnie, prosiłem żeby utrzymywała mnie w złudzeniu, co też czyniła swą łagodnością, przymilnością i wdzięcznością. Była urocza. Nie wiem na co liczyłem, ale byłem pewny, że wszystko ułożyć się musi po mojej myśli, zawsze dopisywało mi szczęście.
Kręcąc mechanicznie pokrętłem lampy naftowej, niechcący zagasił płomień. Panował półmrok, w palenisku pieca buzowały resztki ognia. Płomienie wesoło trzaskały, nie zdając sobie sprawy z zimnej i wietrznej nocy. Przez szybę okna, po którym spływały duże bruzdy deszczu ze śniegiem, padało trupio blade światło księżyca, światło które nie uspokajało a napawało niepewnością. Ciemne kontury gałęzi głucho stukających w szybę potęgowały ten nastrój. Nieznajomy nawet nie zauważył, że starzec pochrapuje oparty łokciem o stół. Kontynuował:
-Kolejnym razem, pozwoliła mi się pocałować. Wokoło weseli ludzie, roztańczeni i upojeni zabawą. My byliśmy upojeni sobą. Nikt na nas nie zwracał uwagi, zresztą i tak liczyliśmy się tylko my. Spytałem, czy mogę ją pocałować. Bez zastanowienia, dwukrotnie szybkimi skinięciami głowy, tak jakby czekała na to od dawna, zgodziła się. Powoli zbliżyłem się do jej policzka i lekko pocałowałem. Na jej twarzy zarysował się grymas rozczarowania i zniecierpliwienia. Więc przycisnąłem usta do jej ust. Ich słodycz mnie onieśmieliła i sparaliżowała. Przechyliła głowę w bok, dopasowując się i poczęła namiętne całować. Zapadłem się w jej rozchylone usta. Po chwili odsunęła głowę. Czułem, że wyszło mi to trochę niezdarne dlatego obawiałem się że jest niezadowolona. Mimo to szczęście napełniało mnie błogością i spokojem. Całą noc spędziliśmy razem. Całą noc miałem ją w ramionach, mocno ściskała mi dłoń, gładziłem jej uda, kolana i biodra. Nic wtedy innego nie pragnąłem. Na pożegnanie znów poczułem słodycz jej pełnych ust.
Sen trwał krótko, tylko jedną noc. Unikała następnego spotkania a gdy wreszcie zgodziła się, zachowywała się już zupełnie inaczej. Powiedziała tylko, że ostatnim razem się zapomniała.
Nadeszła więc ta przeklęta pora, okrutna noc kiedy cierpienia i katusze włożone zostały na moje barki. Zabawa, kolejna zwykła wiejska potańcówka w Mirze, tam mieszkaliśmy przed wojną. Obiecała mi taniec, znów byłem blisko niej, czułem jej oddech i włosy, wpatrywałem się w nią. Nikt nie mógł nawet przeczuwać takiego końca. Wrócił on, gdzieś z jakieś podróży. Pojawił się na tej zabawie. Widziałem jak rozradowana rzuca mu się na szyję, całuje. Gdy widziałem ją tak szczęśliwą w tańcu z innym; gdy wydawało mi się, że nie chce już o mnie pamiętać; gdy tak wszyscy w koło wirowali w szaleńczym tempie w rytm jakieś psychodelicznej melodii; gdy piłem kieliszek za kieliszkiem, coś we mnie się skończyło. Coś dusiło krtań, gniotło piersi, łzy dławiły gardło a suche oczy widziały oszalały rozradowany świat tylko już w konturach, za mgłą. Szloch rozdzierał wnętrzności, wyrywał kawałek po kawałku moją ludzkość. Stałem tylko i wypatrywałem jej. I co chwila jej rozpromieniona twarzyczka migała między innymi rozradowanymi tańcem twarzami. Co jakiś czas cała jej postać ukazywała się przede mną potęgując rozpacz. A ona tańczyła i śmiała się, śmiała i tańczyła, nie pamiętając o mnie. To było dla mnie zbyt wiele. Podszedłem do niej, odepchnąłem go aż zatoczył się i prawie upadł. Spojrzała na mnie z wściekłością. „Tańczę z innym”- powiedziała tylko. Znów wypiłem, podszedłem raz jeszcze. Już nie tańczyła. Odeszliśmy na bok, chciałem z nią porozmawiać, ale tylko wydusiłem z siebie ochrypłym głosem –„Przecież go nie kochasz”. Odwróciła się i odeszła bez słowa. Pobiegłem za nią, w końcu zgodziła się zatańczyć. Gdy miałem jej drobne, kruche rączki w swoich dłoniach, znów byłem wniebowzięty. Ale na ułamek sekundy tylko. Nie patrzała na mnie, w jej oczach nie szkliły się już gwiazdy. Chciałem coś powiedzieć, ale znów wybełkotałem –„Ty go nie kochasz”. Wyrwała się z moich objęć i uciekła bez słowa.
-Witek, no co ty – Ktoś podszedł z tyłu i złapał mnie za ramię- Przez taką głupią gówniarę tak się zamartwiasz. Chodź, napijemy się. Pełno takich, daj se spokój. To bladź jakaś.
-Zamknij się! Siadaj tu i czekaj ze mną. Zaraz najebiemy takiemu gościowi – odpowiedziałem.
-Chodź, daj spokój. Przecież widzisz, że lepi się do każdego.
-To najebiemy każdemu. Siadaj tu i czekaj mówię.
-Dobra poczekam. Ale mówię ci, że to bez sensu.
-Jest! Widzisz go? Tam z lewej – krzyknąłem wskazując palcem - Taki krotko ścięty świński blondynek. Wystawisz mi go.
-Co ty chcesz zrobić?! Nie wydurniaj się.
-Rób co ci mówię. Podejdź do niego i powiedz, że ktoś czeka na niego, tam po drugiej stronie stadionu. Wymyśl coś. Ale tak żeby sam poszedł. Ty nie idź z nim.
- Co ty chcesz zrobić? Oszalałeś.
-Zrób to, chociaż ty mnie nie denerwuj. Ja już tam idę, zrób to dla mnie.
Odurzony wódką, rozpaczą, nienawiścią, z chaosem czarnych myśli i wizji przycisnąłem rozpalone czoło do gładkiej, trupio bladej i wilgotnej od przedrannej rosy kory brzozy. Chłód przyjemnie łagodził myśli, porządkował je, uspokajał. „Jest tu ktoś” –cicho rozległ się jego głos. Wychyliłem się zza drzewa. Był ode mnie tylko trochę niższy. Drapieżny orli nos, małe rozbiegane chytre oczka, prawie na łyso ścięta głowa. Wydał mi się urealnieniem moich rozpaczy i niespełnień. Rozległ się huk wystrzału, wrony zerwały się z okolicznych drzew. Przenikliwie i zagłuszająco niemal ludzkimi głosami gardłując, rozdzierały skrzydłami chłodne powietrze poranka. Muzyka przestała grać, ostatni ludzie na zabawie zamarli, zdawało się że cały świat trwożliwie wyczekuje…
-Ach panie, chwile przysnęło mnie się. Matka, nie chrapże ty tak, panu przeszkadzacie.
Staruszek przeciągnął się leniwie. Przez okno wpadały pierwsze promienie chłodnego poranka, deszcz ustał. Nieznajomy odparł:
-Niech śpi, nie przeszkadza. Posłuchaj starcze, ostatnia moja prośba. Zmówże z żoną dzisiejszego wieczora modlitwę za mnie.
-Widzę, że potrzebujesz jej bardzo.
-Bardziej niż myślisz.
Po chwili, z wyraźnym przerażeniem w głosie, nerwowo obmacując rękoma ubranie, rzekł:
-Boże, zgubiłem. Gdzież to jest?
-Co pan zgubiłeś? – spytał starzec.
-Miałem na szyi łańcuszek z krzyżykiem, orłem i szablą na nim. A wewnątrz relikwia, kosmyk jej włosów skradziony ukradkiem. Gdzież to mogło mi się zerwać. Ostatnia moja pamiątka po niej trzymająca mnie przy resztkach pozorów życia.
-Znajdziesz pan kiedyś, Bóg litościwy, przebaczy i da szczęście.
-Tym bardziej módl się za mnie. Posłuchaj, ugościliście mnie choć zbójem być mogłem. Co mogę zrobić w zamian dla was?
-Nic nam tu, panie nie pomożesz w naszych utrapieniach.
-Pomogę, sami nie wiecie jakie siły we mnie drzemią. Macie wy syna, dzieci? Gdzież one? Jak wy sobie rade dajecie sami na takim pustkowiu? Kto w polu robi? Starcze, ty już sił, widzę nie masz do ciężkiej pracy.
-Ach panie, cóż cała bida nasza – powiedział staruszek, łamiąc przy tym ręce - Syna mamy jedynego. Silna chłopina, pomocny, nie włóczy się i nie pije. Tyle że to bydzie ze dwa tygodni jak go wzięli.
-Kto wziął?
- No ubeki. Panie, oni tu wszystkich męczą za to, że my pomagali tym co w lesie się ukrywają.
-Kto tu w lesie się ukrywa? – wykrzyczał niskim głosem nieznajomy, chwytając starca za kołnierz - Mów szybko, ale prawdę. Bo ubiję.
-Panie, nie rób mnie nic – ze strachem w oczach, kuląc się odpowiedział - Ty z nich? Ja nic nie wiem.
-Przepraszam, przysięgam ci, że ja nie jestem ubekiem – spokojnym już głosem powiedział przybysz puszczając starca - Wierz mi. Powiedz, kto tu w lesie się kryje?
-Oni mówią, że to bandy leśne, mordercy. Ale my ich znali jeszcze za wschodu. My tam ich po nazwiskach znali, oni bili Sowietów i Niemców po społu. Kiedy we wsi gwałty czy mordy urządzały Sowiety, oni nam pomagali. To są ludzie Żelaznego Badochy. Aż tu się kryć muszą, tyli kawał świata a oni spokoju zaznać nie mogą. Teraz nie Niemce, nie Sowiety a Polaki same Polaków mordują!
-Badocha? Pewnyś?
-Nie wiem czy jeszcze tutaj siedzą. Wiela z nich ubecja wyłapała, razem z ruskim obławy robią. I syna mojego wzięli.
-Gdzie syna zabrali?
-A do ichniejszej ubowni we mieście blisko stąd. Bublitz za niemca, my mówim Bobolice. Miasto w gruzach, ale ta ich ubownia stoja. Nic nie ma, tylko ta ubownia.
-Wasz syn wróci niedługo do domu. Żegnam starcze.
II
-Kto tu?! Stać, ani kroku dalej! – ochrypłym i piskliwym głosem krzyczał, schowany w ciemności za wielkim bukiem, wysoki człowiek w zielonym mundurze i rogatywką polową z orzełkiem na głowie - Stać mówię! Chłopaki, wstawajcie, chłopaki!
-A cóż to tam, co się dzieje? – spokojnie spytał podchodząc od strony płonących w lesie ognisk.
-Ktoś jest w pobliżu, panie kapitanie. Stój bo strzelam!
-A strzelaj se Maniek, strzelaj ile wlezie –dobiegł z bliska głos od strony lasu.
-Co? Kto tu? Stój, kurwa mówię! – krzyczał nadal wartownik.
-Marian, nie egzaltuj się tak służbisto niereformowalny. Widać, żeś policjant przed wojną był – odparł nieznajomy głos dochodzący od strony lasu.
-No kurwa mać! Kto tu?!
-Marian, nie pamiętasz kumpla najlepszego. Napijmy się jak dawniej.
-Chodźcie tu, bo ja fiksuję chyba! – krzyczał w stronę obozu wartownik.
-Co jest, co się dzieje? – podbiegło dwóch ludzi również w zielonych mundurach.
-Panie kapitanie, ktoś tu jest.
-Dobra, nie strzelajcie. Ja swój, wychodzę – nieznajomy wyszedł z ukrycia - Co tak ślipia wywalacie jak czerepacha. Ducha żeście zobaczyli?
-O wasza mać – zaklął wartownik.
-Maniuś, dawniej tak nie kląłeś. Zdziczałeś w tym lesie – odparł nieznajomy.
-Witek, przecież ty…
-Nie żyjesz, chcesz powiedzieć zapewne. A oto masz niezbity dowód, że jakoś się trzymam i robale wcale mnie nie żrą – po chwili ciszy- Szkoda, że nie widzisz swojej paskudnej gęby Marian. Z panem kapitanem się nie znamy, ale kojarzę pańską twarz, sprzed wojny.
-Ja też kojarzę pana. Zdaje się, że studiował pan prawo w Wilnie, tak jak ja. Ale doszły mnie słuchy, żeś pan…
-Słuchy słuchami. Jak pan widzi stoję tu przed panem. – po chwili - A ty Maniek co, przywitał byś się ze starym kolegą.
-Dużo widziałem na tym pojebanym świecie – rzekł kręcąc głową - Ale przecież słuch po tobie zaginął jak ruskie weszli, podobno wielu widziało twoje zwłoki. Byłeś już wtedy w areszcie, za tamtą sprawę, no wiesz. Mówili, żeś sprowokował ruskich czymś i cie ubili. Kurwa, moja matka widziała twoje zmaltretowane ciało! Widziałem, że w końcu zwariuję od tych ubeków jebanych.
-Wszyscy jesteśmy wariatami, Marian.
-Tak, jak ten cały świat – z rezygnacją w głosie odparł Marian - Jak i to co my tu robić musimy w lesie. Jak szczury się chowamy bez sensu. Ja się już nie dziwię niczemu. Napiję się z tobą, choć cie Witek do grobu pochowali.
-Nie napijecie się szeregowy, warte macie – stanowczo powiedział kapitan.
-Szeregowy Marian. Awansowali by cię w końcu – rzekł Witek wyraźnie rozbawiony.
-To do pana kapitana pretensje.
-Po co ci awans szeregowy, jak o świcie wybiją nas do nogi. Złą porę wybrałeś sobie na odwiedziny, panie kolego.
- Odpowiedniejszej pory dla mnie nie ma, panie kapitanie. Wiem co robię.
-Skoro tak to zapraszam do ogniska – zaproponował kapitan - Bimber nam się skończył, ale konserw trochę jeszcze mamy.
-Pójdę po konia, o bimber się nie martwcie, mam trochę. Rozweselimy się.
Kapitan szepcąc:
-Idź, Marian za nim, tylko po cichu. Nie podoba mi się to. Chyba chcą nas otoczyć jeszcze w nocy. Idź, podeślę ci Subartowicza, Łoziński podejdzie od strony bagna. Nie damy się rozwalić jak leszcze.
-Kapitanie, to wszystko nienormalne – powiedział Marian - Ale on nie z UB. Znałem go dobrze, prędzej diabłu by rękę podał niż trzymał z czerwonymi. Ale ja go przecież pochowałem. Nie no, dobrze to się nie skończy. Czuję krew i to swoją.
-Nie marudź, idź już.
Witold podchodzi niezauważony do ogniska, przy którym siedzi kapitan i kilku innych. Dookoła płoną inne ogniska, dobiegają urywane szepty. Wtem kapitan zrywa się z ziemi i przystawia mu pistolet do głowy:
-Co to, kurwa wszystko ma znaczyć?!
-Proszę się nie bulwersować, panie kapitanie. Mogę panu zaręczyć, że jestem sam i nienawidzę komuchów nie mniej niż pan.
Kapitan odejmując pistolet od głowy:
-Nie wiem dlaczego, ale wierzę panu. Jak pan tu podszedł tak blisko, przez nikogo niezauważonym?
-Na nogach, zresztą jakie to ma znaczenie.
-Lufa, weź Ponurego. Trzymacie wartę, bo i tamci nas tak podejdą – rozkazał kapitan.
-Nie trzeba, nie podejdą. Będą nad ranem. Widziałem jak przed godziną dopiero się grupowali pod komendą w Bobolicach – spokojnie odparł Witold.
-To mamy jeszcze ze dwie godziny. No chłopcy, prześpijcie się chwilę. Lufa, zmieniasz Mańka na warcie. Powiedz mu, żeby wracając znalazł Łozińskiego i Subartowicza. Niech idą spać, obudź wszystkich o czwartej, gdy będzie jeszcze ciemno.
Po chwili kapitan, zwracając się do przybysza:
-Nic nie rozumiem, panie kolego. Skąd żeś się tu wziął? I po co z nami zostajesz? Możesz zginąć.
-Skoro raz umarłem podobno, to drugi raz już nie mogę. A wybrałem się odwiedzić starego znajomego Mańka, więc pomogę wam z tymi ubekami.
-Wątpię żebyś mógł pan pomóc, ale skoro chcesz to zostań…
-O Maniek, siadajże – przerwał kapitanowi Witold, gdy do ogniska podszedł Marian - Mamy wiele do pogadania. Tyle lat. Przed wojną się widzieliśmy ostatni raz. Coś taki blady?
- Ja blady? Spójrz na siebie. Witek, to mi się nie podoba. Właśnie, widzieliśmy się przed wojną ostatni raz, w areszcie. Czekałeś na sprawę, za tamto, za usiłowanie zabójstwa – po chwili wyraźnie skonfundowany, dodał - Witek, ale cię pochowali, wasza mać no. Moja matka ciebie widziała martwego, ja sam widziałem zdjęcia. Twoja matka wiadro łez wylała. Odjebało mi jak nic.
-Nie, z głową u ciebie jak dawniej. W miarę w porządku. Nie filozofuj, są takie dziwy o których i tak nie wyśnisz nawet.
-Wiesz co? Mniejsza z tym i tak dzisiaj marnie skończymy. Mniejsza ze wszystkim, ważne żeby było śmiesznie. Dawaj bimber.
-To ja zawsze mówiłem, ważne żeby było śmiesznie. No to w dziób, żeby było śmiesznie – Witek przechylił manierkę z bimbrem.
-Uuch, mocny – Marian aż wstrząsnął się - Skąd żeś go wytrzasnął?
-A jakie to ma teraz znaczenie? Jeszcze jeden, żeby równo stać. Pamiętasz nasz toast? Żeby nasze dzieci miały ładne matki.
-Widocznie za mało chlaliśmy, bo nie mam dzieci ani nawet brzydkiej żony. Jebana wojna, jebane komuchy.
Przechyli znów manierki z bimbrem. Po chwili Marian zapytał:
-Chcesz coś przegryźć?
-Nie. Tak doczekam rana.
Po dłuższym sennym milczeniu:
-Witek?
-Co tam?
-Widzę, że masz colta. Tego co to miałeś wtedy, wiesz.
-Ano mam. Przyda się rano, niejednego ubeka podziurawi.
-Ale przecież zarekwirowali go, jak ty go odzyskałeś? Nie rozumiem.
-Maniek, myślenie nigdy nie było twoją najlepszą stroną.
-A ciebie jak dawniej żarty się trzymają w każdej sytuacji – odparł z melancholią - Mnie nie do śmiechu. Rano nas rozwalą.
-Może rozwalą, może nie. Dbasz o to?
-Chociaż tyle czasu żyję jak szczur, to jednak umrzeć jeszcze nie chcę.
-Zawsze byłeś materialista.
-A ty dekadent, romantyk jebany! – wykrzyczał swą wściekłość Marian - I do czego cię to doprowadziło? Wiesz jak to przeżywałem. A ile musiałem cię bronić przed zawistnikami. Mówili żeś morderca, wariat. Nawet po śmierci nie dali ci spokoju.
-Dobra, skończmy ten temat. Niedługo świt, muszę się rozmówić z kapitanem.
-Zaraz go obudzę. Po co ci ten koń? W rycerzyka się bawisz?
-Koń lepszy niż ten wasz Willis, wachy nie potrzebuje. Skąd żeście wytrzasnęli Willisa?
-Ostatnio rozbiliśmy komendę UB w Czaplinku i tak nam się trafił.
-Często robicie akcje?
-Coraz rzadziej. Chociaż ostatnio zdobyliśmy trochę dziengów. Udał się napad na bank rolny w Koszalinie. W Białogardzie zlikwidowaliśmy kapusia pepeerowca, swołocz napsuła nam krwi. Mamy też swojego człowieka w UBP w Koszalinie. Ale jest coraz ciężej. Musimy często zmieniać miejsce a nie znamy tych terenów. Szwadron Żelaznego operuje teraz gdzieś pod Kościerzyną, za daleko. Już się nie przegrupujemy do nich, zwłaszcza że podobno coraz ciaśniej ma Badocha. Ciężko będzie mu wyrwać się stamtąd. A my tu na razie mamy trochę luźniej, chociaż widzisz, obława się szykuje.
-A skąd żeście się dowiedzieli o niej?
-Komendant milicji w Bobolicach jest naszą wtyką. Ale wiesz, jest coraz ciężej. Ludzi coraz mniej mamy a ubeków przybywa. A najbardziej daje się nam we znaki towarzysz Stolzman. Znasz go, Witek niestety.
-Znam?
-Stolecki Marek zwał się niegdyś.
-Co?! Jak to?! To on, ten sam? – krzyknął Witold, podrywając się na nogi.
-Ten sam – odparł Marian, leniwie wstając - Już przed wojną był kawał skurwysyna. A myślisz, że po co on do tej Moskwy jeździł?
-No tak, ale wtedy nie miałem powodów żeby sprawdzać co on tam robi – Po chwili krzyknął- A ona? Jest z nim?!
-Nie wiem, nikt nie wie.
-Boże, a jeśli jest, jeśli przyjechała tu z nim?
-Wątpię. Taki zwyrodnialec jak on mógł ją tylko skrzywdzić. Ale pewności nie mam.
-Kurwa, że też tego sukinsyna, wtedy w Mirze na zabawie, nie dobiłem. Ale nie mogłem jeszcze raz nacisnąć spustu, sparaliżowało mnie. Nigdy wcześniej nie strzelałem do człowieka. Boże, dlaczego nie zabiłem go wtedy!
-Uratował byś świat przed taką kanalią.
-Boże. A jeśli ona gdzieś tu jest…
III
-Dobra, to chyba tutaj. To najwyższe wzniesienie w okolicy. Drzewa widzę dość stare, pamiętają wojnę – rzekł młody chłopak w kurtce moro ze szpadlem w ręku.
-Chyba tak. No dziadek mówił, że tu bunkier był – odpowiedział drugi chłopak w podobnym stroju - Ale chodzi pewnie o jakiś schron ziemny na amunicje i broń. W okolicach Bobolic przecież nie było żadnych betonowych bunkrów, ani jakiś stałych umocnień. Wał Pomorski biegnie przez Szczecinek.
-Dobra, zobaczymy. Wchodzimy na górę.
-Zobacz, tam widać jakby linie okopów, są jakieś nierówności. Nie ma już nawet śladu po tym schronie. Ale miejsce do obrony wyśmienite. Ta górka jest naprawdę stroma, aż się zmachałem wchodząc na nią. Tam po południowej stronie są strumyki, podmokły teren. Blisko szosa z Bobolic.
-Odpalam wykrywkę, zobaczymy. Będę szedł w dół, w głąb lasu.
***
-Masz coś?
-Jest jakiś kolor, kop.
-Łuska, od pepeszy.
-Tu jest druga, o jest więcej.
-Tu coś mam, chodź. Co to?
-Jakiś chyba pistolet. Przeczyść to.
-Belgijka.
-Co?
-No browning, belgijski.
-Schowaj do plecaka i się nie chwal nigdzie.
***
-Piękny sygnał, lubię takie. Weź tu kopnij.
-Łańcuszek jakiś, sreberko. I krzyżyk. Czekaj, przeczyszczę. Na krzyżyku orzeł i szabla i napis jakiś, ale nie mogę odczytać.
-Cśś, ktoś tam jest – cicho powiedział chłopak w czarnej kurtce, wskazując ręką w głąb lasu.
-Gdzie?
-Tam, widzisz? Dobra, zmywajmy się.
-Czekaj, to jakaś staruszka, podejdźmy. Może coś się stało. Co by tu robiła sama w środku lasu?
***
-Dzień dobry szanownej Pani.
-Coś się stało, płacze Pani?
-Nic takiego, co wy tu chłopcy robicie?
-Yyy, my tu się rozglądamy tylko.
-Widzę, że kopiecie i szukacie. Nie kopcie tutaj.
-Ale dlaczego?
-Widzicie chłopcy, ten mały kurhan? Tu leżą najdzielniejsi chłopcy, o których już tylko ja pamiętam.
-A czy tu coś się stało, była bitwa jakaś?
-Tak, to miejsce uświęcone krwią bohaterów i moimi łzami.
-Proszę Pani, my znaleźliśmy taki łańcuszek.
-Boże, to jego łańcuszek – cicho rzekła staruszka - Zawsze nosił przy piersi ten krzyżyk, orła i szablę. O, to się otwiera, jakiś szkaplerzyk. Boże, kosmyk włosów. Moich. Nalegał długo abym mu go dała, żeby go chronił jak amulet. Ja nie chciałam. Musiał mi go jakoś skraść – Staruszka się uśmiechnęła i rozpłakała rzewnymi łzami.
-Proszę Pani, czy wszystko w porządku? Znała Pani tego, który nosił ten łańcuszek?
-Tak. To człowiek, który mnie strasznie kochał , a którego okrutnie skrzywdziłam.
-Czy on leży w tej mogile?
-Tak, to jeden z wyklętych. Skazanych na śmierć już od urodzenia. Ale on był też skazany na cierpienia, przeze mnie. Nigdy nie odpokutuję mojej winy. On tak mnie kochał – po dłuższym milczeniu- Nie kopcie tu już chłopcy i nie mówcie o tym miejscu nikomu. Ja tu się spotykam od lat z moim ukochanym.
-Dobrze. Dowidzenia.
Gdy chłopcy odeszli w stronę szosy, jeden z nich powiedział:
-Może wrócimy tu kiedyś i zapalimy znicz?
-Wrócimy…
Sebastian Catewicz