Kategorie

Zbrodnia nieukarana - Adamczewski Leszek


Po 59 latach pośmiertnie zrehabilitowano obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku. W połowie lat dziewięćdziesiątych, pół wieku od zakończenia drugiej wojny światowej, z eksponowanego miejsca w gmachu Wyższego Sądu Krajowego w Bremie zdjęto portret zmarłego w 1979 roku wiceprezydenta tegoż sądu, doktora Kurta Bodego. W ten symboliczny sposób ukarano prawnika-zbrodniarza, który za życia uniknął ludzkiej sprawiedliwości. To on, jako porucznik rezerwy, przewodniczył sądowi polowemu, który skazał na śmierć 38 obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku.




Dawna Poczta Polska w Gdańsku. I ostanie zdjęcie jej obrońców. Ci, którzy przeżyli walkę, pod eskortą policji i SS udają się do siedziby gestapo w Danzig. Wkrótce zostaną zamordowani.


Fot.:Leszek Adamczewski/ARCHIWUM


Przy placu Heweliusza, niedalego Długiego Targu i innych, pełnych zabytków ulic gdańskiego Głównego Miasta, stał budynek Poczty Polskiej, jednej z kilku instytucji Rzeczypospolitej w Wolnym Mieście Gdańsku. W Traktacie Wersalskim, na którego mocy utworzono ów twór państwowy, właśnie Polsce zagwarantowano prawo posiadania między innymi poczty.


Plan Sztabu Głównego WP


Dla Adolfa Hitlera Gdańsk był tylko wygodnym pretekstem do rozpętania wojny z Polską, ale o tym wiedzieli nieliczni. Na pewno wiedział Albert Forster, miejscowy gauleiter NSDAP i faktyczny władca Wolnego Miasta. Prawdopodobnie wiedział też lub domyślał się skonfliktowany z Forsterem Arthur Greiser, prezydent gdańskiego Senatu.


Spodziewając się ataku Niemców, Sztab Główny Wojska Polskiego opracował plan, który przewidywał obronę polskich placówek w Gdańsku, przede wszystkim składnicy wojskowej na Westerplatte. Zgodnie z tym planem, pocztowcy mieli się bronić przez sześć godzin. Tyle czasu zakładano będą potrzebowali żołnierze polscy, by dotrzeć z odsieczą z Gdyni.


Polskich pocztowców, którzy zbliżającą się noc postanowili spędzić w gmachu przy placu Heweliusza, niepokoił pancernik szkolny Kriegsmarine ,,Schleswig-Holstein'', który kilka dni wcześniej przypłynął tu z kurtuazyjną wizytą i niespodziewanie przedłużył swój pobyt. To one, oddając o godzinie 4.45 pierwsze strzały, obwieszczą rozpoczęcie wojny, która
rychło przekształci się w światową.


Trzynaście godzin


Już na długo przed świtem w piątek, 1 września, w okolicach dworca Danzig Hauptbahnhof przebywał dowódca gdańskiej SS i policji Johannes Schäfer. O 4.45 usłyszał on huk artylerii okrętowej zacumowanego w pobliżu polskiej placówki tranzytowej pancernika oraz z zadowoleniem skonstatował fakt, że przejęcie dworca kolejowego odbyło się bez jednego wystrzału. Schäfer usłyszał odgłosy strzałów z okolic placu Heweliusza.


To Poczta Polska się broni powiedział do siebie półgłosem. I pomyślał, że po kilkunastu minutach będzie po wszystkim.


57 pocztowców miało do dyspozycji trzy ręczne karabiny maszynowe, 40 karabinów, dwie skrzynie granatów i trzy skrzynie amunicji. Niemcy jakby spodziewając się oporu do ataku na pocztę wystawili silną grupę szturmową policji, tak zwany Wachsturmbann Eimann, batalion SS Heimwehr Danzig, dwa samochody pancerne i dwie haubice, miotacze ognia oraz pluton saperów.


Już w pierwszych minutach szturmu zginął dowódca obrony Poczty Polskiej Konrad Guderski, ale przez następne godziny pocztowcy, dowodzeni przez Alfonsa Flisikowskiego, odpierali kolejne ataki. Minęło sześć godzin walki, a zapowiadana odsiecz nie nadchodziła...


W południe sam Albert Forster postanowił zapoznać się z przebiegiem wydarzeń na placu Heweliusza. Dla bezpieczeństwa kazał się zawieźć samochodem pancernym SS. Dowódca akcji, pułkownik policji Bethke, zameldował gauleiterowi, że saperzy przebijają się już do piwnic gmachu poczty, by założyć ładunki wybuchowe i wraz z obrońcami budynek wysadzić w
powietrze.


Nie! warknął Forster. Gmach wziąć szturmem.


,,Forsterem nie kierowały pobudki humanitarne napisał jego biograf Dieter Schenk obawiał się tylko, że miasto może ucierpieć wskutek wybuchów''.


W trzynastej godzinie oblegania gmachu poczty, policja użyła miotaczy ognia. Według innej wersji, którą w 1969 roku opowiadał Valter Goratz, obecny na miejscu akcji szwajcarski korespondent wojenny, do piwnic poczty wpompowano benzynę i ją podpalono pociskami świetlnymi. Pięcioro ludzi spłonęło żywcem, sześcioro, w tym dwunastoletnia dziewczynka, zmarło w ciagu następnych dni w wyniku rozległych poparzeń.


Śledztwo emerytowanego policjanta


W pierwszym numerze Dziennika Wojennego (Kriegstagebuch) Okręgu Wojskowego Danzig-Westpreussen pod datą 1 września 1939 roku odnotowano: ,,Poczta Polska mogła być zajęta dopiero po ciężkich walkach w godzinach wieczornych. Budynek został przygotowany do obrony jak twierdza''.


Gdy pisano te słowa, obrońcy Poczty Polskiej już nie żyli. 8 września 1939 roku pierwszych 28 osób stanęło przed wojskowym sądem polowym. Rozprawę prowadził porucznik rezerwy doktor Kurt Bode, a oskarżał doktor Hans Werner Giesecke. Pocztowców potraktowano jak partyzantów i skazano na śmierć, powołując się na rozporządzenie z 26 sierpnia 1939 roku o specjalnym prawie karnym czasu wojny.


Na śmierć Bode skazał w sumie 38 obrońców Poczty Polskiej. Wyroki wykonano.



W Republice Federalnej Niemiec doktorzy Bode i Giesecke, którzy bez trudu przeszli powojenną weryfikację denazyfikacyjną, zrobili kariery w tamtejszym wymiarze sprawiedliwości. Nie przeszkadzały im w tym prokuratorskie postępowania, które zresztą rychło umarzano. A przecież obaj prawnicy musieli wiedzieć, że obrońcy Poczty Polskiej nie byli partyzantami. Oni mieli prawo do obrony budynku będącego pod suwerenną władzą Rzeczypospolitej. Co więcej, gmach poczty atakował nie Wehrmacht, lecz policja, której nie dotyczyło wspomniane rozporządzenie z 26 sierpnia.



Wyroki na polskich pocztowców były zatem zbrodnią sądową. Ale musiało minąć 59 lat, aby Sąd Krajowy w Lubece mógł wydać wyrok, który potwierdził zbrodniczy charakter skazania na śmierć polskich pocztowców. Bode nie żył już wtedy od 19 lat, a Giesecke od 27. Ich ludzka sprawiedliwość nie dosięgnęła.


Do pośmiertnej rehabilitacji obrońców Poczty Polskiej przyczyniło się dwóch Niemców. Już pod koniec lat sześćdziesiatych XX wieku sprawę tę badał młody dziennikarz z Monachium Michael Naumann, ale napotkał na mur obojętności, a nawet wrogości. Ćwierć wieku później, w 1994 roku, prywatne śledztwo w sprawie polskich pocztowców z Gdańska przeprowadził wspomniany już tu Dieter Schenk, emerytowany policjant, który doszedł do najwyższych stanowisk w policji RFN i w centrali Interpolu. Rezultatem jego śledztwa
była książka ,,Poczta Polska w Gdańsku. Dzieje pewnego niemieckiego zabójstwa sądowego''. Błyskawicznie wydał mu ją Michael Naumann. Ów dziennikarz został bowiem znanym w RFN i USA wydawcą.


Bogato udokumentowanej książki Schenka nie można już było zlekceważyć. Ruszyła machina niemieckiego wymiaru sprawiedliwości. W 1998 roku pocztowców zrehabilitowano.


Czy sprawiedliwości stało się zadość? Zbrodni popełnionych w imieniu prawa Trzeciej Rzeszy ani unieważnić, ani zapomnieć się nie da. Można było tylko zrehabilitować ofiary.

 

LESZEK ADAMCZEWSKI


[email PERKUN]