Ziemia
Środa 21 maja 2008 r. popołudnie.
Mijają mnie obce twarze spieszących się, niewiadomo, dlaczego ludzi. Wokół wszechobecny gwar rozmów i warkot pełznących w obłokach spalin popołudniowego szczytu samochodów. Nienawidzę miasta.
Będąc jedynie anonimowym elementem ulicy zmierzam do sklepu w codziennym rytuale zakupów. Buntując się, zmieniam trasę. Chcę sprawdzić, czy w sprzedaży pojawił się nowy numer kwartalnika „Militaria XX wieku”. W „Kolporterze” z daleka widzę znajomą okładkę, przeglądam uważnie spis treści. Było nie było 12 złotych. Wreszcie tytuł „Zapomniana bitwa. Uderzenie rozpoznawcze 5 DPanc. pod Filipowem w styczniu 1945 r.” Kupuję…
W mieszkaniu, przy schłodzonym piwie, uważnie studiuję treść magazynu. Wpada mi w oko ciekawy artykuł - rzetelnie skonstruowana, poparta licznymi fotografiami rozbitych niemieckich czołgów opowieść o uderzeniu rozpoznawczym niemieckiej grupy pancernej. Zaciekawiają mnie zamieszczone w artykule mapki. Zielone i czerwone romby wojsk biegną dokładnie przez tereny miejscowości, które już od dwóch lat są niedoszłym celem moich wycieczek z wykrywaczem. Co więcej, wyraźnie widać na nich, tworzące gospodarstwa symbole zabudowań, a przecież nawet osoba znająca nawet pobieżnie tamte tereny będzie wiedziała że żadnych zabudowań teraz tam nie ma... Zaczynam obawiać się, że kolejna, jeszcze nie spenetrowana przeze mnie miejscówka, stanie się Mekką poszukiwaczy militariów z okolicznych miast... Co robić, co robić…
Czwartek 22 maja 2008 r. Boże Ciało, popołudnie.
Pogoda... kiepska. Szare ołowiane chmury dominują na niebie przez większość dnia. Nie są jednak w stanie, przeszkodzić mi w przepro-wadzeniu krótkiego terenowego „rozpoznania”. Pakuję sprzęt - saperkę, wykrywacz, aparat fotograficzny, wodę do picia i mapy do samochodu. Wyjeżdżam grubo po piętnastej, szybko pokonuję trzydziestokilometrową trasę, w końcu wolno skręcam w malowniczą poniemiecką brukowaną drogę. Będąc u celu podróży z zaciekawieniem rozglądam się wokół, powracając myślami do treści, przeczytanego kilkakrotnie wczoraj, artykułu.
Nie mając dokładnie określonej miejscówki, skręcam po prostu w pierwszą polną drogę i po kilku minutach zatrzymuję samochód. Wokół morze zieleni, tu i ówdzie widać biało kwitnące drzewa, pofałdowany teren poprzecinany jest kępami zarośli i polami uprawnymi. Wiosna.
Szybko zrzucam „miastowe” ciuchy i przebieram się w panterkę i zielone bojówki - nieodłącznych towarzyszy moich wypraw. Mam nadzieję, że mimo iż mój strój nosi liczne ślady poprzednich poszukiwań w terenie, wyglądam bardziej na „poszukiwacza przygód” niż… włóczęgę. Zakładam jeszcze równie brudne skórzane buty na grubym protektorze, po czym montuję wykrywacz.
Kwitnące drzewa owocowe pozwalają precyzyjnie określić miejsca zrujnowanych gospodarstw.
Po kilkuset metrach postanawiam zagłębić się
w niewielką kępę drzew znajdujących na polu. Ślady okopów ją okalających wskazują na wojenną przeszłość tego miejsca, wykrywacz nie sygnalizuje jednak nic ciekawego, znajduję jedynie łuski od pepeszy. Co prawda mam głęboki sygnał w okopie, mój wykop jednak już na 50 centymetrach szybko wypełnia się wodą w której mimo to uparcie kopię. Dziura ma już prawie metr głębokości kiedy ostry zgrzyt sygnalizuje znalezisko. Kładę się na ziemi
i zanurzam po ramię rękę w brudnej wodzie, palcami starając się zidentyfikować przedmiot. Ostre i cienkie krawędzie wskazują na blachę jaką żołnierze często wykorzystywali do budowy prowizorycznych schronień. Mam nadzieję, że jest tak w rzeczywistości, nie jestem bowiem w stanie jej wydobyć. Idę dalej…
Rozglądam się wokół posuwając się wzdłuż zarośniętego krzakami podmokłego obniżenia. Mój wzrok przykuwa wreszcie odległa grupa kwitnących biało drzew, nawet z tej odległości rozpoznaję jednak w nich potężne kilkudziesięcioletnie jabłonie. Koryguję swoją trasę i poprzez zasiane zbożem pole, docieram do nich po kilkunastu minutach. Zagłębiam się w mur zieleni, kamienne fundamenty widzę już po kilku krokach. Oddycham z ulgą widząc te pozostałości zabudowań. Nie ma pozostawionego na wierzchu żelastwa oraz niezasypanych dziur, jakie często zostawiają pseudoposzukiwacze. Dziewicze miejsce. Umiejscówka przez duże M.
Odkładam plecak pod okazałą lipą. Kilka łyków wody i nieskrępowany już zbędnym ciężarem, prawą ręką chwytam wykrywacz a na lewe ramię zarzucam saperkę Fisakarsa. Zaczynam od najbardziej oczywistego i obiecującego miejsca - sadu położonego od południowo – zachodniej strony ruin, tuż za pozostałościami kamiennego budynku gospodarczego. W cieniu znajdujących się tu kilku rozłożystych jabłoni nie znajduję jednak nic ciekawego, ot zaledwie kilka „dupereli”. Zielsko sięga już zuchwale kilkudziesięciu centymetrów. Bezlitośnie rozsuwam je sondą wykrywacza. Dotarłem do końca fundamentów budynku, skręcam w prawo, pokrzywy są tu jeszcze większe, rośnie tez kilka zdziczałych jabłoni i wiśni. Po kilku minutach kręcenia się wokół ich pni Ultra radośnie
i solidnie obwieszcza znajdujący się pod ziemią metal. Przesuwam sondę w obie strony, sygnał jest ciągły na obszarze mniej więcej 2 x 2 metra.
Ki czort? Namiar jak na czołg! Odkładam wykrywacz i chwytam saperkę. Ziemia jest twarda, pełna odłamków cegieł, dachówek oraz korzeni rosnących nieopodal drzew.
Delikatne metaliczne zgrzytnięcie obwieszcza,
że znalezisko znajduje się ledwie dwadzieścia – trzydzieści centymetrów pod ziemią. Obły szary kształt napawa nadzieją. Skrytka? Kilka następnych ruchów saperką i kształt coraz bardziej przypomina zaokrąglony bok …beczki leżącej na boku. Wyobrażania podsuwa obraz jej wnętrza wypełnionego szklaną i porcelanową zastawą. Zdejmuję panterkę, tak jest wygodniej, poza tym jest mi już w niej za ciepło. Do ataku, zwabione potem przystępują komary. Duszno, komary, zielsko. Tylko piwa brak... Usunąłem już dość ziemi by jednoznacznie stwierdzić, że to 200 litrowa beczka do paliwa. Dzwonię do Justyny.
Beczka nie posiada oznaczeń wojskowych III Rzeszy. Nie widać niestety też śladów po większym otworze, który mógłby być wykorzystywany do włożenia do jej wnętrza „depozytów”. Mimo tego adrenalina wciąż zmusza mnie do działania. Co kilkanaście minut robię krótką przerwę na łyk wody, robię też kilka zdjęć. Trzonek saperki jest mokry
i śliski od potu kiedy po prawie godzinnym wysiłku odkopuję w całości moje znalezisko. Od jakiegoś czasu w powietrzu unosi się charakterystyczny dławiący zapach… Zapieram się nogami o ścianę wykopu i próbuję podnieść beczkę. Nawet nie drgnie. Dopiero po kilku kolejnych próbach
i podważaniu saperką, udaje mi się ją oderwać od podłoża i postawić pionowo w wykopie. Kolejny wysiłek i niespodziewanie łatwo udaje mi się ją wypchać na powierzchnię…
Stoi przede mną- swym ODKRYWCĄ, wydobyta po sześćdziesięciu czterech bez mała latach, szara, pokryta jeszcze ziemią, odarta ze swej tajemnicy. Wiem, że w środku jest paliwo, najprawdopodobniej nafta. Mimo to uśmiecham się z zadowoleniem- toż to znalezisko rzadkie i nietypowe! Równie często występujące w przyrodzie jak MG -34.
Mimo tak długiego przebywania pod ziemią jej stan jest rewelacyjny, rdza pokrywa jedynie stalowy korek, reszta to świetnie zachowana ocynkowana blacha. Niesamowite.
Rozglądam się wokół, przypominając sobie,
że sygnał był bardzo rozległy - uruchamiam mojego Rutusa – jest! Wysoki i silny sygnał zaledwie metr dalej. Przez głowę błyskawicznie przebiegła myśl - druga… Nie, namiar jest dużo mniejszy, wiem jednak, że to depozyt. Doświadczenie, instynkt, intuicja jakby tego nie nazwać- po prostu wiem. Szukam, szukania mi trzeba…
Delikatnie zdejmuję warstwę darni wymieszanej
z kawałkami cegieł. Ledwie kilkadziesiąt sekund wystarczy, by odsłonić owalny płaski kształt
z centralnie umieszczonym uchwytem - pokrywę kotła, beczki? Jak zawsze palcami sprawdzam, czy są pod nią boczne ścianki. Są. Uśmiech rozjaśnia mi twarz. Dzwonię do Justyny by na żywo przekazać jej relację z kolejnego ODKRYCIA. W głowie miałem widok śnieżnobiałej PORCELANY, równo i schludnie poukładanej wewnątrz pojemnika.
W lewej dłoni trzymam telefon, przykucam,
by w prawą ująć uchwyt wieka. Chwilę droczę się
z Justyną by w końcu na jej kategoryczne „Podnieś wreszcie !” podjąć próbę odsłonięcia wnętrza. Przychodzi mi to bardzo łatwo, po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat światło dnia dociera do środka…
Z mych ust mimochodem wyrywa się niecenzuralne słowo, jednocześnie szarpię się do tyłu.
Szmaty! Spleśniałe czarne szmaty! No nie tylko… Tak mnie zaskoczył ich widok, że dopiero po chwili zwracam uwagę na solidny zielony gąsior do wina tkwiący wśród zniszczonych tkanin. Tak na oko co najmniej 10 litrowy. Chwytam go za grubą szyję, jest w ¾ pełen. Pierwsza myśl –bimber, spirytus? Po wyciągnięciu gąsiora na powierzchnię usuwam
z niego korek i uderza mnie fala dobrze już dziś znanego mi zapachu- nafta! Znowu… Dobrze, że nie palę…
Wiklinowa osłona gąsiora jest w opłakanym stanie, większość jej zgniła. Wnętrze kotła do połowy wypełnia woda. Działając razem, wilgoć i czas, brutalnie przekształciły ukrytą odzież w niedającą się rozpoznać bezkształtną masę.
Usuwam saperką obrzydliwe szmaty, a następnie resztę zawartości, wśród której największe wrażenie robi na mnie ogromna, czarna, drewniana chochla, zachowana o dziwo w pięknym stanie. Poza tym jest też drewniany wałek do ciasta, niewielki pędzelek, porządne metalowe sitko, osełka oraz dwa pojemniki do noszenia przy pasie osełki podczas koszenia – pierwszy wykonany z krowiego rogu, drugi metalowy, oba bardzo ładnie zachowane. Poza tym jakieś niezidentyfikowane, zniszczone drewniane fragmenty. Skrytka. Depozyt. Miejsce gdzie schowano rzeczy najcenniejsze, najbardziej potrzebne. Jakże różni się współczesne podejście do tego typu przedmiotów! Jednak dla mnie stanowią one wymowne świadectwo czasów wojny. Żaden podręcznik historii nie przedstawił mi tragedii ludzi zmuszonych do opuszczenia swojego domu, swojej ziemi, w sposób tak wstrząsający.
Przyglądam się przez chwilę zachowanej w bardzo dobrym stanie metalowej pokrywie, następnie stojącej nieopodal beczce - zastanawiam się, jak wygląda reszta tkwiącego nadal w ziemi kotła… Przyglądam się mu podejrzliwie. Mętna woda wypełniająca wnętrze nie wygląda zachęcająco. Trudno, jest tylko jeden sposób - kopię. Pół godziny później podziwiam resztę wydobytego kotła. Stan rewelacyjny, zero rdzy, zachowane uchwyty, metalowe sito wewnątrz i szczegóły ukształtowania dnia określają jego przeznaczenie. Kocioł do bielizny.
Tylko, jak to wszystko zabrać? Do samochodu daleko, nie mam czasu by obrócić dwa razy, zresztą i tak nie dałbym rady zabrać beczki. Trudno, spycham ją z powrotem do dołu i przysypuje ziemią- wrócę po nią z „posiłkami”.
Tymczasem zachmurzyło się jeszcze bardziej, spada kilka kropel deszczu. Dochodzi osiemnasta. Trzeba wracać. Plecak z wykrywaczem wędruje na plecy, podobnie saperka, wydobyte przedmioty pakuje do dużej plastikowej torby. Objuczony niemiłosiernie – niosę jednocześnie także wydobyty kocioł wraz
z pokrywą i gąsior z zawartością, wlokę się z tą zdobyczą przez pola do samochodu. Co kilka minut robię przerwę, by poprawić „chwyt”.
Zmęczony docieram do volkswagena. Nie mogę oprzeć się szczeniackiej pokusie – pamiętam,
że w samochodzie mam zapalniczkę… Wylewam zawartość gąsiora na żwirową drogę, podpalam papierową chusteczkę i chwilę potem zaskakuje mnie intensywność płomieni. Dobra niemiecka nafta. Ja, sehr gut. Po kilku minutach wciąż jednak nie widać końca tego kontrolowanego pożaru,
a w niebo wali coraz większy słup, tłustego, czarnego dymu. Zrobiło się też jakby cieplej… Okolica niby odludna, niebo pochmurne, ale zaczynam obawiać się alarmu. Trudno, ziemią
z sąsiedniego pola gaszę płomienie. W powietrzu wciąż unosi się silny zapach nafty. Niechby jeszcze kiedy piorun trafił w to miejsce, oj dziwowali by się ludziska. „Panie ogień ino sam szedł z ziemi,
że hej”. Uśmiecham się do tych myśli, pakuję wszystko do samochodu, przebieram się
i odjeżdżam.
A co z beczką? Jeszcze tego samego dnia telefonicznie sprzedałem temat Pawłowi. Był wyraźnie zainteresowany. Było nie było, solidna niemiecka beczka z zawartością. No i „gratis jest”.
Sobota 24 maja 2008 r.
Pogoda pochmurna i deszczowa. Popołudnie. Decydujemy się z Pawłem na przywiezienie beczki do rodzinnego domu. Golfikiem. Ojciec także wybiera się z nami. Już w czasie jazdy pogoda się pogarsza. Pada. Paweł martwi się ze nie zabrał ze sobą żadnej bluzy, jest ubrany jedynie w koszulę. Cieszę się teraz, że zabrałem swoją panterkę
z kapturem.
Oj, ciężko było… Po odkopaniu i wyciągnięciu beczki przekonujemy się, że dwóch ludzi nie jest stanie przenieść jej dalej niż o kilka metrów. „Ot zagrzęźli my i czort karty rozdaje”. Ktoś zaproponował - toczyć! Nu i tak potoczyli my ją przez pola… Deszcz nawet na chwilę nie ustał. Beczka szybko oblepiała się mokrą ziemią i gliną, tak że ciężko było ją toczyć nawet we dwóch, dlatego też, kilkakrotnie odrywamy z niej ziemię saperką. Mimo deszczu robi się nam gorąco. Zostawiamy za sobą szeroki ślad, coś jak gdyby przeszła tędy gigantyczna gąsienica. Cała scena miała w sobie zapewne dużo surrealizmu. Do samochodu docieramy już kompletnie przemoczeni. Ostatni wysiłek- pakujemy beczkę na tylną kanapę Golfa. Taa, jeszcze tylko
w drodze powrotnej PAWEŁ-KTÓRY- NIGDY– NIEBŁĄDZI upiera się na inną trasę i marnujemy kilkadziesiąt minut zanim wrócimy z powrotem na główny szlak. Ciągle mży. Kiedy docieramy wreszcie do domu, na otwieranie beczki nikt już nie miał ochoty…
Dwa dni później i kilkadziesiąt metrów dalej od poprzednich skrytek namierzam i odkopuję kolejny kocioł. Tym RAZEM wypełniony PORCELANĄ … To już zupełnie inna historia…
Na depozyty pozostawione przez cywilnych mieszkańców byłych Prus Wschodnich trafiam każdego roku. Każdego roku odnajduję także hełmy porzucone przez walczące ze sobą armie dwóch totalitarnych reżimów. W moich poszukiwaniach oba rodzaje znalezisk, cywilnych i militarnych ciągle przeplatają się ze sobą, pozwalając dostrzec tragedię, która stała się udziałem zwykłych ludzi. Ludzi takich ja my, którym nie pozwolono decydować o swojej przyszłości. Zmuszonych do opuszczenia własnych domów i gospodarstw. Zmuszonych do przemierzenia wraz z najbliższymi kilkuset kilometrów oblodzonych i zaśnieżonych dróg Prus Wschodnich podczas mroźnej zimy 1944/45 r. Mających zapewne nadzieję, ze często powierzonego ziemi dobytku, przed ich powrotem nie odnajdzie nikt obcy……
Czuję się odpowiedzialny za odnajdywane przedmioty. Jedynie historia sprawiła, że staję się pierwszą osobą, która dotyka ich po kilkudziesięciu latach. Przede mną dotykały ich jedynie dłonie prawowitych właścicieli. Często zastanawiam się
w takich chwilach kim byli. Jak wyglądali. Czy odnalezione przedmioty ukryła staruszka, dla której sporządzenie skrytki było wysiłkiem i fizycznym cierpieniem, czy dziewczyna ciemnych włosach splecionych w warkocz...
Wiem jedno. Dla mnie poszukiwanie ukrytych depozytów stanowi przygodę, wyzwanie, pozwalające poczuć krążącą we krwi adrenalinę
i radość z sukcesu, dla Nich ich ukrycie było okrutną rzeczywistością czasów wojny… Czas stężał. Oni pragnęli uratować chociaż część dobytku przed zdeptaniem przez podkute żołnierskie buty, rozgrabieniem i obcoplemienną drwiną. Powierzali go ziemi. Ziemi, która spulchniona ich potem, rodziła chleb, zapewniała utrzymanie, która nigdy ich nie zdradziła. Ziemi, która nadal wiernie strzeże powierzonych jej tajemnic. Ziemi, która na ruinach rodzi pokrzywy broniące dostępu do SKARBÓW.
Odchodząc, obiecali jej, że wrócą…
Grzegorz Kramkowski
Praca zgłoszona w konkursie Portalu Poszukiwania.pl