Od ludobójstwa na Kresach po PRL i stan wojenny, czyli dzieje pewnej rodziny
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w latach 60-tych. W Jeleniej Górze odbywa się przyjęcie wojskowych z udziałem cywilów z okazji święta 8 marca. Młoda dziewczyna pełna radości, szczerości, ale i naiwności prowadzi rozmowę przy stole, która schodzi na temat jej lwowskiego pochodzenia. Ona już się we Lwowie nie urodziła, ale jej mama jest rodowitą lwowianką, która nie może pogodzić się z opuszczeniem rodzinnego miasta i często tęskni za Lwowem. Tej ostatniej rzeczy wprawdzie nie powiedziała, ale tak czy inaczej miała wykazać się wkrótce błędem młodości - „co na sercu, to i na języku”. W pewnym momencie mundurowy siedzący naprzeciwko niej ni stąd, ni zowąd powiedział „Lwów jest ukraiński”. Dziewczyna odpowiedziała natychmiast, że to nieprawda – „to polskie miasto”. Zirytowany człowiek w polskim mundurze powtórzył: „ukraińskie!”. Zripostowała po raz kolejny, choć jej przełożony próbował dać znak, by się uciszyła. Sprzeczka jednak przedłużyła się i siedzący naprzeciw niej człowiek kiwnął palcem, by się do niego nachyliła. Ona bez zastanowienia usłuchała i usłyszała: „Żebym wiedział, że takich sk... Polska jeszcze wychowa, to bym Cię zarezał”. Wtedy nasza bohaterka nie do końca zrozumiała sytuację. Tą młodą dziewczyną była pani Ewa, dzisiaj urzędniczka jednej z wyższych instytucji państwowych. Los chciał, że po latach wyszła również za kresowiaka z terytorium przedwojennej Polski południowo-wschodniej, ale nie z królewskiego Lwowa, lecz z małej miejscowości - Barysza.
Najdalej pamięć Pana Edwarda Kreta jako małego chłopca sięga początków wojny niemiecko-sowieckiej. Przyszli Niemcy i oddali władzę ukraińskim nacjonalistom. Ci zaczęli wyłapywać bardziej aktywnych Polaków, w tym m.in. jego wujków Jana, Władysława Sowę oraz 18 - letniego kuzyna, również Władysława Sowę. Ojciec 18 - letniego Władysława - Stanisław Sowa, gdzieś się ukrył. Jedynie mama 6-letniego wtedy Edzia wiedziała, gdzie jest jej brat. Aresztowani zostali przewiezieni z Barysza, w którym to rodzina Kretów i Sowów mieszkała, do pobliskiego Buczacza. „Wiedzieliśmy, że byli torturowani, ponieważ dostaliśmy zakrwawioną bieliznę”. Przekazano też informację, że jeśli Stanisław się zgłosi, puszczą jego syna. Mama pana Kreta odwiodła wujka od tego, mówiąc, że syna nie puszczą, a tylko jego zabiorą. Aresztowani zostali przekazani Gestapo i rozstrzelani. Niemcy mieli się ponoć później zorientować, że dochodzi do nadużywania władzy przez ukraińskich nacjonalistów, a w efekcie zabijania niewinnych ludzi. Wtedy zaczęli sprawować władzę bezpośrednio i był względny spokój, jak wspomina pan Kret.
Dwa lata później, po fali rzezi na Wołyniu oraz w innych pobliskich miejscowościach, Kretowie bardzo się bali. Zdarzały się często fałszywe alarmy i wtedy biegli, by się ukryć. Nie był to jednak wyłączny problem ich rodziny. Podobną gehennę przeżywali inni mieszkańcy. Kuzyn Sowa po przyjściu Sowietów był w „takiej ochotniczej milicji”, jak wspomina pan Kret. Jego ojca zabili nacjonaliści ukraińscy w Buczaczu. Być może fakt, że niektórzy Polacy byli we wspomnianej formacji odsunął ich wywiezienie na zachód.
Nie wiadomo dlaczego, ale na początku lutego 1945 r. ściągnięto milicjantów z Barysza do Buczcza. W tym czasie z 5/6 lutego UPA napadła na Barysz. Ojciec wziął wszystkich do wykopanej w ogródku kryjówki, która wcześniej miała służyć również do ukrywania mężczyzn przed łapankami niemieckimi. Był to dół, w jakim mogły się swobodnie zmieścić 4 dorosłe osoby. Tata pana Edwarda powiększył schron, maskując go dodatkowo. Pan Kret, który miał wtedy 8 lat wszedł z 13 letnim bratem najdalej. Bliżej wejścia była 4-letnia siostra, 16 letni najstarszy brat oraz mama i tata. Okazało się jednak, że banderowcy znają kryjówkę. Nie wiadomo, czy dowiedzieli się wcześniej, czy zdążyli zobaczyć, jak rodzina się chowa – noc bowiem była jasna. Odsłonili otwór. Dom Kretów już się palił. Mama, która była w ciąży, wzięła wcześniej ze sobą obraz Matki Boskiej i zasłoniła nim rodzinę. 8-letni pan Kret pamięta tylko, że usłyszał wtedy dźwięk tłuczonego szkła i strzał. Wspomina jeszcze huk wrzuconego granatu. Przypuszcza dziś, że był to granat dymny i chciano niedobitków udusić, upowcy zasłonili bowiem otwór. Wcześniej „heroje z UPA” mogli dosięgnąć strzałami tylko część rodziny. Obu braci kule nie sięgały, ponieważ znajdowali się poza polem ostrzału. W kryjówce była zabrana pierzyna i 8-letni Edzio Kret schował w nią głowę. Brat Józek zaczął jęczeć. Edek zapytał więc, czy coś mu nie jest. Józek odpowiedział, że się dusi. Młodszy brat doradził, by schował głowę pod pierzynę. Bratu zrobiło się lepiej i obaj chłopcy zasnęli. Edward Kret pamięta, że miał sen. Śniła mu się jego bawiąca się siostra.
Z opowiadań innych wie, że po napadzie sąsiedzi zainteresowali się, co się stało z rodziną Kretów. W końcu wywnioskowali, że schowali się w schronie. Po oględzinach ludzie, którzy się zbiegli, stwierdzili, że nikt już tam nie żyje i trzeba kryjówkę zasypać – robiąc jednocześnie z tego grobowiec. W międzyczasie milicji udało się złapać dwóch ze sprawców napadu, nie wiadomo jednak, czy tych, którzy napadli akurat na dom Kretów. Zostali rozstrzelani. Bronek Sowa, który był funkcjonariuszem milicji, nie chcąc pogodzić się ze śmiercią rodziny, poszedł do miejsca kaźni i wołał głośno po imieniu jej członków. Na to wezwanie odpowiedział Edzio Kret. Bronek krzyknął więc „Wychodźcie!”, a następnie: „Gdzie Gienia?!” wymieniając imię najmłodszej 4-letniej siostrzyczki. „Gdzieś tu się bawiła” odpowiedział Edek. ”A ojciec?” – „Chyba śpi”. Nie wiedział jednak, że siostrzyczka nie przeżyła. Mały Edward Kret przechodził w półśnie na bosaka po trupach rodziców z bratem. Wtedy Bronek Sowa zapewne szalał z rozpaczy.
13-letni Józek miał tylko draśnięcie na policzku, ale przyszedł nawet jakiś sowiecki lekarz. Chłopcy bali się nadal i dano ich tymczasowo na przechowanie do sąsiadów Ukraińców. Prawdopodobieństwo napadu na rodzinę ukraińską było zapewne nieco mniejsze. Na następny dzień przewieziono chłopców do rodziny Bronka w Buczaczu. Rozpacz zaczęła się po trzech dniach, gdyż dopiero wtedy Edzio, wcześniej zszokowany, wszystko sobie uświadomił. „Na pogrzeb nie poszedłem” – mówi, jeszcze dziś wstrząśnięty. Bronek Sowa wystarał się o jakąś dużą szafę, do której włożono ojca, mamę z dzieckiem, które nigdy miało już się nie urodzić, najstarszego 16-letniego brata i 4-letnią siostrzyczkę. W ten sposób pochowano rodzinę Kretów.
Niecałe 40 lat później w stanie wojennym, gdy państwo Kretowie - Edward i jego żona Ewa, drukowali u siebie w domu rozmaite bibuły - wydarzenia z przeszłości miały w ich pamięci boleśnie powrócić. Mieli znajomego, który konspiracyjnie zabierał od nich zakazane materiały. Wkrótce inni członkowie Solidarności poprosili ich, by przenocować studentów z Lublina, którzy przyjadą skontaktować się z kimś z Uniwersytetu Warszawskiego. Państwo Kretowie zgodzili się natychmiast. Solidarność była masowym ruchem społecznym i trzeba było sobie pomagać. Przyjechali więc zapowiadani goście – chłopak i dziewczyna. Pani Kret przygotowywała im posiłki. Rodzina ogólnie starała się ugościć ich jak najlepiej, jako walczących o wspólną sprawę. Goście powiedzieli, że są Ukraińcami. Studiowali, z tego co państwo Kretowie pamiętają, na KULu. Sami młodzi ludzie opowiadali, że dowiedzieli się o swoim pochodzeniu dopiero na studiach. Wcześniej rodzina nie mówiła im tego. Powiedzieli, że bali się Polaków. Mieli dużą rodzinę w Kanadzie. Z kraju syropem klonowym płynącym przysyłano im sprzęt do drukowania w cyrylicy, którego elementy odbierali w Warszawie. Wywiązała się ciekawa rozmowa. Państwo Kretowie byli zadowoleni, Ukraińców w pewnym sensie traktowali jak krajan, których rodzina przeszła podobnie ciężkie losy.
W pewnym jednak momencie, kiedy goście, ośmieleni zapewne przyjazną atmosferą i wyrozumiałością zaczęli opowiadać, jak to „wy Polacy mordowaliście na Ukrainie”. Pan Kret zamilkł. Pani domu zajęta była przez chwilę uganianiem się za dziećmi, ale słysząc, że mąż nic nie mówi, po chwili przysiadła. „Zaraz, zaraz chwileczkę mój mąż całkiem inaczej o tym opowiadał”- powiedziała. Zostali zaskoczeni tym, co mówiła pani Ewa, nie spodziewali się bowiem, że trafią akurat na rodzinę, która została poszkodowana. Wyraźnie się zmieszali. Rodzice najwidoczniej przekazywali im opowieści, jak to Polacy mordowali Ukraińców. Gospodarz wreszcie przemówił. „Ponieważ jesteście naszymi gośćmi, tak, jak obiecywaliśmy, przenocujemy was, damy jedzenie oraz przyniesiemy śniadanie, a później nie chcę was widzieć. Moja rodzina zginęła zamordowana przez Ukraińców - przez nich ginęły całe wsie i miejscowości. Znam te sprawy dokładnie i wy mówicie mi takie rzeczy.”. Tak się stało.
Dziś pani Ewa Kret żałuje, że nie żyje już wielu świadków, których znała, którzy mogliby jeszcze więcej na temat ludobójstwa dokonanego przez banderowców powiedzieć. „Trzeba było nagrywać... Jakoś jednak człowiek, gdy był młody, o tym nie myślał, a historie opowiadali takie, że dech zapierało”. Pani Ewa wspomniała o przyrodniej siostrze swojego męża. Wiele razy prosiła ją, by mówiła o tych tragicznych wydarzeniach. „Gdy miała wspominać, ciągle panicznie oglądała się, czy ktoś nie słyszy”. Choć tyle było lat po wojnie i mieszkała w innym miejscu nadal się bała „herosów z UPA”. Dzięki niej można się było dowiedzieć tego, czego mąż nie pamiętał - jak wyrzynali bez litości całe wsie, czy „jak ludzi zakopywali w gnoju”.
Co w historii tej rodziny mnie uderza, to bezczelność lub głupota młodych gości. Gdybym jako Polak współcześnie został ugoszczony przez niemiecką rodzinę i nawet w owym domu mieszkałby dziadek - członek z czasów wojny jakiejś niemieckiej formacji walczącej w Polsce – nie ośmieliłbym się takiej sytuacji robić jakichkolwiek wyrzutów ani jemu, ani tym bardziej rodzinie (chyba, że sami zaczęliby coś Polakom zarzucać). Będąc gościem trzeba pamiętać o dobrych obyczajach. Mało tego: tutaj członkowie narodu, z którego wywodzili się kaci, robili w odniesieniu do XX-wiecznej historii wyrzuty narodowi, z którego wywodzą się ich ofiary. Na tym również nie koniec - mówili to człowiekowi, który sam stał się, o czym nie wiedzieli, ofiarą ukraińskich nacjonalistów.
Bądźmy jednak pewni, że to efekt milczenia władz na ten temat, czy też jego dozowania - tak w PRLu, jak i współcześnie. Historia tej rodziny pokazuje dokładnie, jak kwestia ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA wyglądała kiedyś i jak wygląda współcześnie.
Aleksander Szycht
artykuł pochodzi z serwisu www.wolgal.pl