Kategorie

Rozbrojenie 27 wołyńskiej dywizji Armii Krajowej


Po rzęsistej nocnej ulewie obudził się piękny słoneczny dzień 24 lipca 1944 roku. Był to 1488 dzień wojny, a mój 74 dzień w partyzantce. Nie był to specjalnie długi okres, ale w tym czasie zginęło 3 moich kolegów: Kazik Dołgan, Andrzej Kostarski i Rysiek Kostecki. W tym dniu nasza Dywizja wyzwoliła Lubartów. Radość ze zwycięstwa przyćmił przykry incydent, do budynku szkolnego gdzie pełnił służbę oficer operacyjny Dywizji, wszedł generał Korczyński z kilkoma uzbrojonymi partyzantami  zażądał kategorycznie opuszczenia Lubartowa przez Dywizję i zabronił sprzedawania Dywizji chleba. Zastanawialiśmy się kto i kiedy zrobił go generałem. Nie chcąc rozdrażniać sytuacji, Dywizja wycofała się do Kamionki, małego miasteczka pod Lubartowem.




W Kamionkach na ulicy spotkaliśmy dwie polki, zaprosiły mnie i Ryśka Kosteckiego na obiad. Zaproszenie przyjęliśmy z radością, krępował nas nasz ubiór, który był raczej podobny do żebraczego niż żołnierskiego. Pani Cyfrowiczowa przyjęła nas bardzo serdecznie, pod dużym orzechem ustawiła stół, przykryła białym obrusem, położyła sztućce i postawiła talerze z zupą wiśniową z kluseczkami. Obiad był skromny, ale my nie pamiętaliśmy kiedy jedliśmy przy stole nakrytym białym obrusem i używali sztućcy. Do dzisiejszego dnia pamiętam ten wspaniały obiad. Na odchodne pani Cyfrowiczowa dała nam po dużym kawałku chleba i słoniny.


Na terenie Kamionki byli już wtedy żołnierze sowieccy. Byli to młodzi chłopcy, unikali rozmów z Polakami, a z nami partyzantami w ogóle nie chcieli rozmawiać. Widocznie mieli taki rozkaz. Dowództwo 27 Dywizji planowało wziąć udział w wyzwoleniu Lublina, ale uprzedzili nas sowieci. Dowódca Korpusu wyznaczył na godzinę 11 spotkanie. W spotkaniu wziął udział również gen. Korczycki ze swoimi kilkoma partyzantami. Spotkanie miało bardzo burzliwy charakter, a oficerowie sowieccy nie mogli zrozumieć dlaczego Polacy kłócą się między sobą. Nie znali zawiści politycznej w Polsce w tym okresie. Ustalono, że Lubartów będzie zajęty przez Armię Ludową. Polacy ustalili, że na razie trzeba bić Niemców, a sprawy polityczne zostawić na potem. Skończyło się na tym, że Dywizja będzie oczekiwała dalszych rozkazów od dowództwa Korpusu sowieckiego. Generał Bakanow wyraził życzenie spotkania się z oficerami Dywizji, i że pododdziały Dywizji wezmą udział w defiladzie w Lubartowie przed Dowódcą Korpusu. Po powrocie ze spotkania zwołano w Kamionce odprawę, na której przedstawiono wyniki rozmów z sowietami. Wieczorem do Kamionki przyjechało kilku sowieckich oficerów i zaprosili polskich oficerów do Dowódcy Korpusu. Po prezentacji obu stron, sowieci stwierdzili, że brakuje majora Kowala. Posłano po niego. Dowódca Dywizji znając nieufność majora Kowala do sowietów, napisał do niego wiadomość, wzywając na spotkanie. I dopiero wtedy major zdecydował się przyjechać. Na spotkaniu tym generał Bakanow zażądał złożenia broni przez żołnierzy 27 Dywizji AK. Wśród oficerów zapadło grobowe milczenie. Było to dla nich kompletne zaskoczenie. Starano się przekonać generała, że to może pomyłka i proszono o sprawdzenie informacji. Generał okazał się bardziej żołnierzem niż politykiem, połączył się z Moskwą lecz usłyszał „NIET”. Trzeba przyznać, że generał zachowywał się poprawnie w stosunku do polskich oficerów. Jednak zdania nie zmienił. W tym czasie oddziały Dywizji maszerowały w kierunku Lubartowa, gdzie miała odbyć się defilada. Po drodze pojedynczy żołnierze sowieccy salutowali nam. Ale trochę dziwił nas widok gniazd karabinów maszynowych ustawionych wzdłuż drogi. Zatrzymaliśmy się w Lubartowie na wprost baraków, w których poprzednio stacjonowali Niemcy.


Wieczorem przyszli nasi oficerowie i przekazali smutną wiadomość – Dywizja będzie rozbrojona. Nikt nie przewidział tego. Gorycz powszechna. Dowódcy przemawiali do żołnierzy, dziękując za wysiłek i poświęcenie. Apelowali o zachowanie pełnej dyscypliny, uznali, że wszelki opór w tej sytuacji jest bezcelowy.
Kapitan Jastrząb zebrał grupę żołnierzy, sprawdził czy można się wymknąć. Wrócił po kilku godzinach. Dywizja była szczelnie okrążona. W tym czasie na terenie obozu żołnierze składali broń. Różnie rozstawali się z bronią. Jedni ją całowali i kładli na stos z szacunkiem, inni po prostu rzucali i odchodzili ze spuszczonymi głowami.
Żołnierze przechodzili przez drogę do zagajnika, siadali w grupkach i dyskutowali co dalej.


Przypominano rozbiory i powstania krwawo stłumione, wojnę bolszewicką 1920 i 17 września 1939. Wkroczenie wojsk bolszewickich, Katyń i dzień dzisiejszy.
W tym momencie kompletnym zaskoczeniem dla nas był śpiew dziewcząt z plutonu łączności. Okazało się, że śpiewem maskowano działalność radiostacji, z której otwartym tekstem podawano do Londynu wiadomość o rozbrojeniu Dywizji. Rano zarządzono zbiórkę, Dowódca zwolnił żołnierzy z przysięgi i przemówił do nas bardzo ciepło. Dostaliśmy po 500 złotych, serdeczny uścisk dłoni, głębokie spojrzenie w oczy i przestaliśmy być żołnierzami. Oficerowie radzili by jak najszybciej oddalić się z tego miejsca, bo nie było wiadomo co jeszcze sowieci mogą z nami uczynić.


Wyszliśmy z zagajnika nie wiedząc, w którą stronę iść. Wziąłem ze sobą Adama Wasilewskiego i doszliśmy do szosy biegnącej w kierunku Chełma. Po drodze mijaliśmy domy i wioski, lecz nikt nam w” lufy karabinów nie wtykał gałązek jaśminu”, a raczej patrzono na nas nieżyczliwie. Widać propaganda bolszewicka znalazła wielu zwolenników. Dziewczyna, która niechętnie patrzyła na nas zaproponowała kupno kubka mleka i kromki chleba. Podała mi ulotkę sowiecką: jak przeczytam i przetłumaczę to mi sprzeda mleko i chleb. Uświadomiłem sobie, że już nie jestem żołnierzem i niczego od nikogo nie mogę oczekiwać. Zrobiło mi się smutno.


Doszliśmy do szosy, jakiś wojskowy samochód zabrał nas do Chełma. Tu ten sam widok. Ludzie stoją przy płotach patrzą na nas obojętnie. Nawet nie próbowaliśmy kupić czegoś do jedzenia. Ruszyliśmy w kierunku Zawadówka. Na polu rozwinęliśmy snopek żyta i położyliśmy się spać. Wcześnie rano zbudził nas kukuruźnik. Pilot pomachał ręką i odleciał. Ruszyliśmy w stronę Zawadówka. Szosa była całkowicie pusta, ani żadnego wojska ani samochodu. Kompletna cisza.
Dochodzimy do wiaduktu nad torami i w pewnej chwili zatrzymuje nas krzyk po rosyjsku. Okazuje się, że wiaduktu pilnował sowiet. Wziął nas za Niemców, podpuścił nas bliżej żeby strzał był pewny. Gdy byliśmy blisko porozmawiał z nami mówiąc, że miał nas na muszce. Kilkaset metrów dalej spotkaliśmy kobietę pasącą krowy, spytałem czy mieszkają gdzieś tutaj Tchórzewscy. Powiedziała, że pierwszy dom za lasem. Na podwórku tego domu rozlokowała się jakaś sowiecka jednostka sanitarna. Po podwórzu uwijali się żołnierze i cycate sanitariuszki. W domu wszyscy jeszcze spali, tylko ojciec nie był w łóżku. Gdy mnie zobaczył wyskoczył na ganek krzycząc: Matka, Marian wrócił! Rozpoczęło się powitanie pokropione łzami radości. Jedna z sanitariuszek spytała mamę co się stało. Gdy dowiedziała się, że syn wrócił z partyzantki przyniosła dwie konserwy mięsne na powitanie powracającego z partyzantki syna.


I tak w ciągu kilku godzin widziałem dwa oblicza sowietów. Wieczorem generał sowiecki rozbrajał Dywizję, a rano sowiecka dziewczyna z własnej nieprzymuszonej woli dała matce  konserwy .

Marian "Śpioch" Tchórzowski
żołnierz 27 wołyńskiej AK

Opowiadanie zgłoszone w konkursie Portalu Poszukiwania.pl