Odwitanie
Siedzieli w milczeniu, pochyleni nad stołem. Muchy bzyczały natrętnie latając nad blatem, zwabione fermentem piwa. Gdzieś z od torów dał się słyszeć gwizd lokomotywy a kiedy ucichł stukot przejeżdżających wagonów, znów zapanowała cisza mącona tylko muzyką natrętnych owadów, graną w takt rytmicznie tykającego zegara. Siedzieli tak w milczeniu już od kwadransa. Wszystko, co chcieli sobie powiedzieć, powiedzieli już dawno.
Wszystko wskazywało na to, że tego co nie powiedzieli, nie wypłynie już nigdy w trakcie przyjacielskich spotkań. Dziwne to było milczenie, bowiem zawsze ich spotkania obfitowały w tematy do rozmów. Hüger, jako rzeźnik obracał się stale między ludźmi, a tam gdzie są ludzie, rodzą się historie, plotki i dykteryjki, które chętnie przy piwie z Paulem roztrząsali. Palmowski, gospodarujący na plonach, żył na co dzień z dala od wiejskiego, powszedniego harmidru. Dlatego też wizyty Hansa, zawsze były dla niego okazją na bliższe poznanie znajomych i nieznajomych, ich radości i smutków. Hans był dla Paula nie tylko przyjacielem, był oknem na ten mały wiejski świat, jaki za rzeką coraz intensywniej pulsował po wojennej zawierusze.
Zawsze chciał wiedzieć, co się dzieje we wsi, ale niechętnie tam zaglądał. Drażniły go obce twarze osadników rządzących się w obejściach zajmowanych jeszcze nie tak dawno przez jego znajomych, denerwowała ich ta śpiewna mowa, niby polska a przynosząca na wspomnienie Rosjan, kiedy ten wyjątkowo mroźny styczeń, wprowadzili tu swoje rządy bezprawia, gwałtów i rabunków. Wtedy to też, jego Maryjka nie wróciła do domu, ginąc pod kołami ciężarówki kierowanej przez pijanego rosyjskiego sołdata.
Kiedy żegnał latem 1942 roku swego jedynego syna powołanego do wojska, wiedział jaki los może spotkać mężczyznę na froncie, nie podejrzewał jednak, że wojna może wkroczyć tu w te zaciszne miejsce i odebrać mu także kobietę, którą ukochał nad życie. Od tamtej chwili zamknął się w sobie, stał się odludkiem i jedynie Hans Hüger, przyjaciel od najmłodszych lat był jedynym człowiekiem mile witanym w obejściu. Razem z nim bowiem za szurka, płatali figle na kiermasach, kradli jabłka z sadu starego Riemera, razem poszli do szkoły a nawet odbywali służbę w tym samym pułku piechoty. Zawodowo jednak drogi ich rozeszły się i tak jeden, jak i drugi kultywowali rodzinną tradycję. Dlatego też Paul gospodarzył na ojcowiźnie, żyzną ziemię uprawiając, Hans najpierw jako czeladnik, a potem przejmując ojcowski interes w cechu rzeźnickim się wprawiał. Niemniej nigdy kontaktów przyjacielskich zerwać nie chcieli i nie zamierzali, odwiedzając się przy każdej nadarzającej okazji. Byli więc obaj dla siebie jak bracia, pomagali w ciężkich chwilach, patkami wzajemnie byli dla synów, których potem razem opłakiwali. Zdawało się wtedy, że tak wycierpieli, że już nic gorszego spotkać ich nie może, ale przyszedł ten pamiętny styczeń, kiedy wiele rodzin w ostatniej chwili rozpoczęło swoisty exodus w ucieczce przed okropieństwem wojny, podsycanym opowieściami coraz liczniejszej rzeszy uciekinierów, przewalających się kolumnami się przez wieś.
Palmowski z Hügerem nie wahali się podejmując decyzję o pozostaniu. W ich mniemaniu złożyli już największą ofiarę bogom wojny a nigdy do polityki się nie mieszając, bać się nie mieli czego. Ich ręce tylko pracą ubrudzone były a sumienia czyste.
Co innego taki oberżysta Październik, czołowy wiejski aktywista, blockleiter NSDAP, który w ogóle wyczucia czasu nie mając zmienił nazwisko na Perk. Tacy, wtedy w styczniu długo się nie zastanawiali, licząc, że koła ich powozów kręcić się będą szybciej, niż tryby machiny wojennej, zbliżającej się nieuchronnie do granic spokojnych do tej pory Prus.
Wiele nocy później stracił Paul nad rozmy-ślaniami leżąc sam w małżeńskim łożu, czy decyzję o pozostaniu podjął właściwą. Hans miał przynajmniej jeszcze swoją Elle, on nie miał już na stare lata nikogo.
Coraz trudniej było gospodarzyć w nowych okolicznościach, coraz mniej siły i zdrowia starczało na obrobienie tego co mu pozostało z ojcowizny, Ale trwał na swoim i żył według przykazań bożych i zasad jakie mu ojciec wpoił przed przekazaniem gospodarstwa. Aż razu pewnego odwiedził go Hans i oznajmił, że papiery na wyjazd złożył i namawiać zaczął Paula, aby to samo uczynił i razem z nimi w tę podróż się udał. Że razem raźniej będzie, że pomogą urządzić się w Reichu.
Zatrząsł się wtedy Palmowski i krzyczeć począł: Jak to? Miałby zostawić dom, gdzie się urodził, wychował, ziemię, którą potem rzęsiście rosił, cmentarz, gdzie groby najbliższych? Teraz, kiedy tyle przeszedł, porzucić to i uciec? Nie... lepiej w samotności umrzeć i pośród obcych, ale lec przy swoich, w swojej ziemi, bo i stara prawda mówi o tym, że się starych drzew nie przesadza, bo za głęboko już korzeniami w ziemię wrosły.
Oburzył się wtedy Paul i chyba pierwszy raz w życiu rozstali się z Hansem w niezgodzie.
Dziś, siedzieli razem pochyleni w milczeniu nad stołem, bowiem ciężki to był czas pożegnania. Każdy z nich tracił przyjaciela, pewnie już na zawsze. Paul dodatkowo tracił ostatniego bliskiego mu człowieka. Od jutra zostanie już naprawdę sam, tylko ze wspomnieniami, bo opuści go ostatnia osoba, która ze społecznością żywych łączyła go, jak kapłan, który w kościele pośredniczy w rozmowie wiernych z Bogiem.
Muzykę ciszy przerwało stęknięcie sprężyny zegara. Hüger spojrzał na cyferblat i głośno westchnął.
– Jo Paulek, i ja smantni. Pewnikam już sia zawdy nie łobaczywam
– Niewieda to Hany, aliści w niebzie pewnikam – uśmiechnął się smutno Palmowski – Nie zinuj sia, ja muziuł tedy i wjenam fest tak samo myśla. Jom je łuż stary abi rejterować. – uciął Paul, jakby bojąc się, że Hans nadal przekonywać go będzie do wyjazdu. On decyzję podjął i chciał być jej wierny do końca.
Tymczasem Hüger nie tylko pożegnać się przyszedł. Wyżalić się chciał i wyrzucić z siebie sekret, który ciążył mu na sercu a który nawet przed przyjacielem zataił. Źle się czuł z tym, że Paulowi nigdy o tym nie mówił i o pomoc nie poprosił. Dzisiaj, już nic to zmienić nie mogło, ale oczyścić się chciał, spowiedź przed starym przyjacielem uczynić i odejść z duszą lekką. Poprawił się zatem na trzeszczącym krześle, chrząknął i patrząc w oczy Paula zaczął.
– Nim abszyt wezna, poziedzić ci musza Paulek, co onegdaj w pamiantnym jantarowym szterdziestam piątam roku wielgiem pacnoł loterstwo. Nicht zawdy tej gyszychty nie słyszoł, bom nikomu zawdy nie godoł, ano tobzie tera na łosowności. - zawiesił głos,
a widząc zaciekawiony wzrok Palmowskiego, podjął dalszą opowieść - Jek ruski sia zbliżali i gwołt uciekańców nocowało u naju, zamiarkował uśporowane psenundze dicht schować. Fest pendel wyrichtował em, w blaszanka na mlyko wsadziuł zaklajstrował blaszanka ta zaklajstrowoł smarugu. Długo wtedim na otmnancz wyglundoł ale cołki czas buło kiele dwadześcia graduf mrozu, ziamnia tworda buła i fest śnieg a czasu nie siuła.
Nareszcie wagował jo sia to zrobzić, choć mrozica fest buła i ściemnica już. Na plac wybrołech rzatkasi lasek a pod dzewam, gdze wruni zrobziuły sobźe gnazdo, ukopśuł wondołek i ta blaszanka w tyn wondołek wtkoł..
Jek wróciłek nazad doma to inom snował sia i miarkował, abi dobrzem zrobziuł. Oj ciajżko mi było. Jek sia położał spać, to nie spśał aż do zrana. Aliści miarkowoł em znów, niż wojna sia skunczi, to podaruje jeszce długo i trzeba nałożić sia tak żyć.
Cajszko buło wytrzimać, to i jek tan uokoman, nadglundał em plac kilo razi i sićko zdało sia, że ordnung je i bandzi dobrze. Aliści w dwie niedziele po zielganocy fest zetrzisko buło, pomnisz Paulek, gwałt dzew tedy napsowało i stodoła Jacha łobaluło. Weno,wej, jek am w las poszedł i łobaczuł, co tamuj ziater dzew zlotrowal, jek las lagruje, jekby mne mamun jaki łoczarował. Syćko mi sie pomajtało
i pokoplowało. Nikaj i nigdzi placu, gdziem dzangi schował, noleźć nie umniał. Zięcy dzew i gałanzi na ziamni leżeli niży stali, jakby lemanski kośnik tamuj jaki robziuł. Do ściemniaka żech łaziuł, że sia dicht zaziajał i placum szukoł. Zabarłożyłem i zawdym nie móg noleźć.
Ano, zidzisz, nie wim tera, aby chto wysznyflował, gdzie chowam psenundze i ich wygrabnuł ali tlo zaboczuł jo tygo rychtycznego placu.
Cołki bogastwo w ziamniem wsadziuł i dycht w Reichu fechtować nam przyjdzi, Paulek, ale łostać nie możem. Moje, łojcowe brać mi chco a jo, póki moc w ręcach mam, robzić nie przestana i zabziedować sia nie dom. Do Gieesa nie przystąpia, muziłem... ino ja muzie, to zara mnie jedan po drugam zafuknujo. Do Zippera enc – penc zaklopowały i zazitali i tera psiekarz u siebie za czeladnika robzi i ledwi na cołtki la dziecków z pangzyi ma.
Jo tak żyć nie banda. Za mniemca, każden swoje mioł, cynzy placiuł, to jo, ale to co narobziuł jego było a co brukował, to kupsił. Tera nic nie ma, tak sia porobziuło. - krzyknął i jakby na potwierdzenie mocy słów, stuknął kuflem o blat.
– Prowda to, że nowotni, twoi chałupe kupsili, Hans? - zapytał, nie podnosząc głowy Palmowski
– Jo, od rusków ryzowali do naju i lof pomnyszkać uradzili. Poloki to som, ino u rusków, prawili, pojmańcami były...
- I prowda to, co tyj blaśanki tyś nie noloz, pacaju jadyn? - parsknął śmiechem wreszcie Paul.
– Jo Paulek, nie nolozł, a gwołt dzangów tamuj wsadziuł – zaśmial się również Hüger - ale i nałożuł em sia i z tem. Jek sobzie pościelesz, tak się wyspsisz, tedy zięcy lamantować nie banda a Bóg poretuje, bo chto inszy pomószcz może. Jestem kokanti z tygo, co mam tera. Jo flakacz, tedy wpók zdrowzie, dam sobzie reda.. - zerwał się z krzesła i wyciągnął ręce w stronę druha – Ciajżko sia odzitać ale i czas przysed. Łostańta Paulek z Bogam i bądźta zdrozi.
Padli sobie w ramiona i trwali tak dobrą chwilę a łzy, które zaszkliły ich oczy, były wymowniejsze niż wszystkie słowa jakie przy tym pożegnaniu paść jeszcze mogły.
Tomasz Czerwiński