Kategorie

Skok po życie


Dziadku, opowiedz nam jak uciekłeś z pociągu niemieckiego -proszę?
Tą prośbę mój Świętej pamięci dziadek słyszał ode mnie bardzo często. Uwielbiałem jak wspominał czas okupacji i jak mi się wtedy zdawało w mym dziecięcym umyśle, wspaniałe przygody, które również chciałbym przeżyć.
Z wiekiem zmieniłem punkt widzenia uświadamiając sobie, że każda "przygoda" była walką o życie - również moje.

Dziś dziadka już nie ma wśród nas, żyje jednak w opowieściach, które ja przekazuje swoim dzieciom, a jedną z nich postanowiłem podzielić się z Wami...

Był rok 1942, mała miejscowość Złoczów niedaleko Lwowa, okupowana przez wojska niemieckie. Dziadek Józek ma 14 lat wraz z rodzicami mieszka w dość dużym gospodarstwie rolniczym. Z tego względu zostali "zaszczyceni" zakwaterowaniem oficera wermahtu - tak na marginesie "porządne chłopisko z faszyzmem nie miał nic wspólnego" - tak relacjonował jego zachowanie dziadek, ale to temat na inna opowieść.

Ów oficer wiosną 1942 uprzedził swoich gospodarzy aby ci na noc zeszli do piwnicy, a sam wyjechał z folwarku. Rodzice dziadka nie mieli powodów aby lekceważyć ostrzeżenia żołnierza i zrobili jak kazał. Na ziemi porozkładali sienniki i usnęli na nieco spartańskich legowiskach.

Wtem ogromny huk i świst obudził cała rodzinę. Z oddali dobiegał warkot silników i dźwięk jakby "hamującego pociągu ale 1000 kroć potężniejszy" - tak obrazowo rozpoczynał opowiadać dziadek: "Ojciec wychylił głowę przez małe okienko w piwnicy mama drżała ze strachu tuląc mnie mocno, a raczej trzymając bo tez byłem ciekaw cóż tam ojciec widzi, a on pobladł, usiadł i drżącym głosem powiedzial: "dom Rosów... nie ma go. Rosa, Ukrainiec to nasz sąsiad, mój najlepszy kolega to jego syn Tadek. Posmutniałem i poczułem ogromną nienawiść, ale nie wiedziałem do kogo - Niemców czy Rosjan. Nie wiedziałem czyja bomba zabiła mi przyjaciela?

Walki trwały około 4 dni. Dobrze, że w piwnicy były zapasy z zimy, nie wszystko było świeże bo tu już marzec ale bimber się nie zepsuł, co w ukryciu przed mama sprawdzał dość często ojciec.

Cisza... jaka cisza potrafi być dziwna. Wyszliśmy, dookoła pełno kurzu - wtem patrol niemieckiej żandarmerii, już wiem kto wygrał. Celując do nas nakazują iść z nimi mnie i ojcu, po drodze zabierają wszystkich napotkanych mężczyzn i chlopców. To już po nas pomyślalem w duchu. Biegniemy w stronę wzgórz, z oddali widzę dym, a na polach jakby skiby ziemi zaoranej. Zbliżamy się, to nie ziemia to żołnierze, łatwo rozpoznać niemieckie strzępy mundurów na zdeformowanych poszarpanych ciałach i radzieckie kufaje i drelich; ale krew taka sama. Niemiecki oficer nakazuje nam zbierać zwłoki żołnierzy wermachtu i układać na ciężarówkach. Ktoś klepie mnie po plecach to Tadek Rosa - żyje!! Nie ma czasu żeby porozmawiać, Niemcy poganiają, narazie słownie. Jesteśmy w parze z Tadkiem, przeraża mnie to zajęcie po łokcie w krwi, ale strach potrafi człowieka znieczulić i tak było z nami.

Niemcy "wyzbierani", było ich o wiele mniej niż Rosjan. Teraz nowe zadanie Rosjan pochować w lesie !

Kopanie zbiorowego grobu i poznoszenie ciał trwało kilka dni, w końcu całość przysypaliśmy. Nie pozwolono postawić krzyża. Niemcy chcą wymazać z pamięci wspomnienie o Armii Czerwonej - tłumaczy mi ojciec - komunistów nienawidzą jak Żydów.

Wrócilismy do domu, Rosowie którzy stracili dom zamieszkali z nami. Minęły dwa tygodnie, a na podwórku ponownie żandarmi bardzo nerwowi, krzyczą, popychają, biją. Znów bieg w stronę wzgórz. Rozpoznaje twarze, wszyscy którzy brali udział w „pochówku”. Tym razem biegniemy do lasu, w odległości 100 m od zagajnika smród jest nie do wytrzymania. Ojciec mówi: ruskie nie dały o sobie zapomnieć, słońce wiosenne przygrzało i ciała zaczęły gnić. Były ich setki więc smród roznosił się coraz dalej. Naprawiliśmy "fuszerkę" jak mówił niemiecki oficer, usypując kopiec
w środku lasu. Po skończonej pracy zbiórka, Niemiec cywil przechadzając się wśród nas wskazywał palcem, który ma wystąpić. Wybierał młodych i silnych wiec ja i Tadek załapaliśmy się. Na ciężarówce było nas około 30-tu, pamiętam wzrok ojca głęboki i przeszywający mnie. Ruszyliśmy, trzeba było mocno się trzymać bo widocznie kierowca niemiec zalożył się z kolegami, że ktoś wypadnie i po polnych drogach jechał bardzo szybko. Dojechaliśmy do Lwowa na dworzec kolejowy, na ostatnim peronie powsadzano nas do wagonów już częściowo wypełnionych przez ludzi. Ruszyliśmy nocą, wagony pozamykano, szarpnęło i każdy w ciszy myślał o domu, czy jeszcze go zobaczy czy wrócimy do Polski?

Tylko Tadek dziwnie nie był zamyślony.
- Co Ci jest – pytam.
- Słuchaj Józek, drzwi wagonu są nie domknięte, wystarczy przesunąć i uciekamy.
- Głupiś czy co! Jak chcesz wysiąść gdy pociąg sunie tak szybko. Łeb rozbijesz i kark skręcisz!
- A tam co ?! Życie w luksusie Cię czeka!? Jakiś nazista będzie Cię bił i znęcał się nad Tobą, a w najlepszym wypadku zarobią Cię na śmierć! Ja uciekam z Tobą albo bez Ciebie. Decyduj póki jesteśmy blisko naszych rejonów.
Pomyślałem chwilę i strach przed skokiem z pędzącego pociągu zaczął być coraz mniejszy.
- Dobrze idę z Tobą.
Tadek zaparł się plecami o ścianę wagonu, a nogami odepchnął drzwi, które ku zdziwieni współpasażerów otwarły się. Nie zastanawiając się dłużej Tadek wstał i skoczył. Zawachałem się ale widząc, że oddalam się od punktu skoku kolegi zamknąłem oczy i wybiłem się co sił w nogach. Poczułem przyjemny wiatr na twarzy, reszta nie była przyjemna. Po kontakcie z ziemią skręciłem nogę w kostce i poobijałem się cały. Nerwy i strach pozwoliły zapomnieć o bólu, zsunąłem się z nasypu i przeczołgałem w stronę strumyka płynącego nieopodal. Ciemno jak diabli, pociąg pojechał dalej wiec nie zauważyli naszej ucieczki. Czy jeszcze ktoś wyskoczył oprócz nas - nie wiem. Gdzie jest Tadek? – pomyślałem. Obmywałem twarz wodą, gdy usłyszałem kroki. Ktoś szedł strumykiem zawołałem zawołałem moją stronę.
- Tadek! - zawołałem nie myśląc, że moze to być ktoś inny. Wtem nad moja głową zobaczyłem postać z pewnością nie będącą Tadkiem, a na dodatek z karabinem maszynowym.
- A ty kto? - zapytał się po ukraińsku grubym głosem. Jezus Maria UPA!!! –pomyślałem. Znając trochę ukraiński (Tadek uczył mnie w wolnych chwilach) odpowiedziałem:
- Uciekłem z transportu Niemcom, mam skręconą nogę.
Nie widziałem twarzy partyzanta, ale z opowieści wiedziałem, że są bezwzględnymi mordercami o kamiennych twarzach, a Polacy to ulubiony ich cel.
-A ojcze nasz ty umiesz? – spytał.

Ulżyło mi, tego to mnie Tadziu kochany jako pierwszego uczył. Powiedziałem całe jak Ukrainiec z krwi i kości.

- No dobrze - rzekł – chodź.
Wziął mnie na plecy i zaniósł do obozu, a przed świtem byłem już w drodze do domu. Kuśtykałem prawie dwa dni ale udało się. Jednak gdzie jest Tadek, przecież nie wyskoczyliśmy od siebie tak daleko, a on UPA choć ich nie popierał nie powinien się obawiać.

Historia wyjaśniła się wiele lat potem. Tadek szukał mnie przez pewien czas chodząc wzdłuż torów. W końcu zrezygnowany poszedł po pomoc do dróżnika, który okazał się służbistą i wezwał Niemców. Z Tadkiem spotkałem się po wojnie, opowiadał, że pracował u Niemców ale byli dobrzy i traktowali go po ludzku.

Artur Bobowski


foto:
Mateus Cauduro