Kategorie

Sojusz polsko-brytyjski










Z prof. Krzysztofem Kawalcem
rozmawia Michał Starczewski

Czy w ostatnich dniach sierpnia 1939 Polacy obawiali się wybuchu wojny?

O wojnie mówiło się od wiosny. Odpowiedź na pytanie, czy się jej obawiano, jest o tyle trudna, że istniało dość powszechne przekonanie, że Polska da sobie radę. Z perspektywy czasu przekonanie to wydać się może zupełnie niezrozumiałe. W jakiejś mierze było ono świadectwem skuteczności propagandy obozu rządowego. Jednocześnie trudno przecenić wagę innego czynnika: społeczeństwo polskie było wówczas demograficznie bardzo młode, a młodość, z właściwym sobie dynamizmem, sprzyja optymizmowi. Ten optymizm podlegał swoistej racjonalizacji: przekonanie, że Polska sobie poradzi, opierało się na rachunku sił, dokonywanym ogólnie rzecz biorąc trafnie. Zakładano, że zasoby koalicji antyniemieckiej, przede wszystkim państw zachodnich, są wystarczające, by Niemcy nie przetrzymali długiej wojny. Nawet jeśli na początku odnieśliby sukcesy, to później czekałaby je katastrofa.

Jak opinia publiczna odebrała samo podpisanie układu polsko-angielskiego z 25 sierpnia 1939 roku?

Opinia publiczna przyjęła ten akt z satysfakcją. Radio brytyjskie podało informację około 18. Trudno mi powiedzieć, kiedy informacja ta dotarła do Polski, bo w Polsce nie tak wiele osób miało odbiorniki radiowe. Prasa napisała o niej następnego dnia. Jedno można powiedzieć z całą pewnością: gdyby nie podpisanie układu polsko-brytyjskiego, a także gdyby nie inna zła wiadomość, którą Hitler otrzymał tego samego dnia od Mussoliniego - o nieprzygotowaniu Włoch do wojny - wojna rozpoczęłaby się nie 1 września, ale 26 sierpnia. Rozkazy ataku zostały bowiem wydane wcześniej - skądinąd wojsko protestowało przeciwko decyzji o wstrzymaniu działań podjętych przez władze niemieckie 25 sierpnia wieczorem. Zresztą na niektórych odcinkach, między innymi na przełęczy jabłonkowskiej, 26 sierpnia doszło do incydentów zbrojnych.
 
Tak więc bezpośrednim skutkiem polsko-brytyjskiego układu sojuszniczego było sześć dni pokoju. To był nasz zysk. Gdyby nie było układu, wojna zaczęłaby się tydzień wcześniej. Można dodać, że gdyby Polska - wcześniej - zdecydowała się zrezygnować z brytyjskich gwarancji, wycofać z rokowań sojuszniczych, zdać się na łaskę i niełaskę Niemiec, wojna też by wybuchła, i to z większą nawet pewnością, bo Hitler nie miałby obaw przed rozszerzeniem się konfliktu. W istocie więc nie mieliśmy wyboru.

Czy Anglicy traktowali ten układ serio?

By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba byłoby najpierw odpowiedzieć sobie, jakie były cele polityki brytyjskiej. Krytykowali ją gwałtownie nie tylko historycy. Chciałbym powołać się tu na opinię polityka polskiego, Stanisława Cata Mackiewicza, który będąc w Anglii zachorował na rodzaj anglofobii. Twierdził on, że sojusz i gwarancje dla Polski ze strony Wielkiej Brytanii były elementami perfidnej gry, która miała za zadanie nie zapobieżenie wojnie, lecz przeciwnie - jej sprowokowanie i odsunięcie od granic Zjednoczonego Królestwa. W takim postrzeganiu sprawy nie był odosobniony. Ten motyw w czasie wojny wygrywali Niemcy, rozwieszając plakaty z hasłem "Anglio, twoje dzieło" i widokiem ruin. Po wojnie żerowała na nim też propaganda komunistyczna.
 
Wiadomo dziś, że w maju 1939 r. państwa zachodnie uzgodniły między sobą - o czym nie powiadomiły polskiego sojusznika - że wojna rozstrzygnie się na Zachodzie, a nie nad Wisłą - i w związku z tym nie będzie wykonane wydajne i silne uderzenie odciążające na wypadek konfliktu polsko-niemieckiego. Tego rodzaju założenie rzutowało również negatywnie na możliwości bezpośredniej pomocy materialnej ze strony Zachodu. Skoro uznano, że Polska stoi na straconej pozycji, to każda tona zaopatrzenia wojskowego była przejawem marnotrawstwa. Przejawem nielojalności w stosunku do Polski było to, że o tych ustaleniach Polacy nigdy się nie dowiedzieli. Tak więc w kategoriach militarnych odpowiedź na pytanie, czy traktowano Polskę poważnie, mogłaby brzmieć, że nie za bardzo.

Natomiast gdyby oceniać problem w kategoriach  politycznych, to sprawa nie jest już taka prosta. Nie można lekceważyć tego, że oferując Polsce gwarancje, Brytyjczycy zdecydowali się na coś, na co nie mogli się zdecydować przez cały okres międzywojenny: wystąpili w roli siły stabilizującej sytuację w Europie Środkowo-Wschodniej. Straszyli Niemców wojną, usiłując jednocześnie zniechęcić Hitlera do rozwijania myśli dotyczących agresji. Kiedy widać było, że ta polityka się załamuje - z perspektywy zachodniej sygnałem ostrzegawczym był na pewno układ Ribbentrop-Mołotow - gdyby rzeczywiście nie zamierzano rozpoczynać wojny z powodu Polski, najprostszym rozwiązaniem byłoby przerwanie rokowań nad zacieśnieniem sojuszu. Wtedy układu polsko-brytyjskiego nigdy by nie było i wojna wybuchłaby 26 sierpnia. Zdecydowano się jednak - w sytuacji beznadziejnej w ocenie państw zachodnich - podpisać to porozumienie, tworząc fakt polityczny o wielkiej doniosłości.
 
Dalszym krokiem tej polityki było wypowiedzenie wojny Niemcom przez Wielką Brytanię 3 września o 11 rano. Francja dołączyła się sześć godzin później. Nie wiązało się to z udzieleniem skutecznej pomocy militarnej, to prawda, ale tworzyło sytuację nieodwracalną pod względem politycznym. Kiedy Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom, to potem się z tej wojny już nie wycofała. Państwa zachodnie - także Francja - odrzuciły propozycje pokojowe złożone przez Hitlera jesienią 1939 roku, już po zakończeniu kampanii w Polsce. W tym sensie, w wymiarze politycznym, państwa te okazały się sojusznikami lojalnymi. Kontynuując wojnę, udzieliły również gościny rządowi na emigracji, umożliwiając trwanie prawne państwa polskiego - mimo że w wyniku klęski militarnej nie było ono w stanie sprawować kontroli nad własnym terytorium.

Tak więc odpowiedź na pytanie, czy polskiego sojusznika traktowano poważnie, nie może być jednoznaczna. Jeśli chodzi o wymiar czysto militarny, my traktowaliśmy się poważniej, niż nasi sojusznicy traktowali nas. Natomiast w wymiarze politycznym zdecydowano się na krok, którego nie podjęto wcześniej w odniesieniu do Republiki Czechosłowackiej, będącym wiernym i wypróbowanym sojusznikiem całego Zachodu, a przede wszystkim Francji.

Czy w świadomości ówczesnych ludzi istniało pojęcie honoru polityka - czegoś, co zobowiązywałoby do realizacji ustaleń w stopniu większym niż dziś?

Bardzo trudno powiedzieć. Honor na pewno jest bardzo ważną kategorią, ale można powiedzieć, że polityk kieruje się dwiema etykami. Jedna to etyka przekonań, która z grubsza mieści się w obrębie etosu wykonywania zobowiązań indywidualnych. Pojęcie honoru ma tutaj w pełni swoje zastosowanie. Oprócz etyki przekonań istnieje jednak także etyka odpowiedzialności. Polityk, który w trudnej sytuacji podejmuje decyzje o daleko idących skutkach dla życia narodu i przetrwania państwa, nie może brać pod uwagę tylko względów dyktowanych przez etykę przekonań i kierować się indywidualnym honorem. W niektórych bowiem wypadkach dążenie do moralnego komfortu mogłoby wpędzać państwo w sytuację bardzo trudną, niekiedy nawet beznadziejną.
 
 
W takiej sytuacji nieuniknione są zachowania, które mogą być traktowane jako zdrada. Z polskiej perspektywy taką zdradą, jak się w Polsce często komentuje, było nieudzielanie przez państwa zachodnie wydajnej pomocy militarnej we wrześniu 1939 roku. Przede wszystkim jednak w takich kategoriach ocenia się Jałtę. Abstrahuje się od tego, że inne rozstrzygnięcie w naszej części Europy wymagałoby wojny prowadzonej przez oba państwa anglosaskie ze Stalinem. Przy ówczesnych nastrojach w Stanach Zjednoczonych oraz Anglii i wyczerpaniu społeczeństw trwającą szósty rok wojną nie wydaje się to możliwe. Zresztą Polska, kiedy znalazła się w podobnej sytuacji, postąpiła nie inaczej, ignorując to, że podjęta decyzja oznacza pozostawienie sprzymierzeńca w trudnej sytuacji. Myślę tu o ważnym epizodzie w naszej narodowej tradycji - otoczonej pozytywną legendą wojnie roku 1920. Wojna ta jest postrzegana jako sukces. Ale to jest polska perspektywa. Kończąc wojnę pokojem zawartym w Rydze, wyrażając się obrazowo, pozostawiliśmy na lodzie swoich sojuszników, zarówno Białorusinów, jak i Ukraińców. Warunki układu rozejmowego przewidywały, że sprzymierzone z Wojskiem Polskim formacje wojskowe, które nie chcą przyjąć do wiadomości, że wojna się skończyła, mają być albo internowane, albo wydalone z obszaru Polski. Tak też się stało.

Takie rzeczy w polityce po prostu się robi. Kluczową kwestią jest, aby prawidłowo ocenić siły i możliwości i dostosować do nich własne działania. Oczywiście dobrze jest, jeżeli uda się przy tym dotrzymać danych zobowiązań. Politycy, którzy tak działają, postrzegani są na zewnątrz jako ludzie odpowiedzialni, podobnie polityka państwa, na którego czele stoją, staje się czytelna i obliczalna dla osób patrzących z zewnątrz. Jest to sytuacja optymalna, komfortowa dla politycznych przywódców i korzystna dla państw, którymi kierują. Bywają jednak sytuacje, kiedy stosowanie tych zasad może być trudne. Dotyczy to w szczególności stanu skrajnego zagrożenia. Wówczas przywódcy państw odkładają na bok szczytne zasady i czynią to, co uważają za niezbędne.

 
Prof. Krzysztof Kawalec - historyk, związany z Uniwersytetem Wrocławskim, zajmuje się historią doktryn i polskiej myśli politycznej okresu międzywojennego, autor m.in. książek Spadkobiercy niepokornych. Dzieje polskiej myśli politycznej 1918-39 (2000), Roman Dmowski (1999).
 

Ilustracja: pierwsza strona "Ilustrowanego Kuriera Codziennego" z 26 sierpnia 1939 r., Wolna Licencja.



O ile nie jest to stwierdzone inaczej, wszystkie materiały na stronie są dostępne na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Muzeum Historii Polski.







POLECAMY TAKŻE: